Skocz do zawartości

17 września - nóż w plecy


Rekomendowane odpowiedzi

http://www.rp.pl/temat/364146.html

Pożoga na Kresach

Agresja sowiecka zapoczątkowana 17 września dla ziem wschodnich Rzeczypospolitej była nie tylko pasmem masakr polskich obywateli. To gigantyczna katastrofa geopolityczna

28 września. Droga ze wsi Tomaszówka do Szacka. Grupa 15 polskich żołnierzy jedzie furmanką. Na drodze zostają zatrzymani przez oddział Armii Czerwonej. Chłopi z pobliskiej wioski słyszą strzały. Gdy przybiegają na miejsce, znajdują już tylko trupy. Ciała leżą w rowach po obu stronach drogi. Egzekucję wykonano pośpiesznie, ale metodycznie. Oprawcy, zanim odeszli, upewnili się, że wszystkie ofiary nie żyją.

– Mój ojciec dostał kulę w brzuch. Sowieci ukradli mu sygnet, inne ciała też pewnie zostały ograbione – opowiada pani Zofia Minkiewicz, córka Aleksandra Leszczyńskiego zabitego w masakrze. – Dlaczego zginęli? Bez żadnego powodu. Po prostu mieli na sobie polskie mundury, a na czapkach orzełki – dodaje. Zwłoki jej ojca zidentyfikował miejscowy proboszcz. W kieszeni przestrzelonej bluzy mundurowej znalazł dokumenty.

– O masakrze poinformował nas znajomy ojca. Przyjechał do Warszawy, gdzie wówczas mieszkałam z mamą i bratem. Byliśmy wstrząśnięci. Mama nie wytrzymała szoku. Zapadła na zdrowiu i kilka miesięcy później zmarła na udar mózgu. Moje życie było złamane – opowiada pani Minkiewicz. Dopiero w tym roku, 70 lat po śmierci ojca, odwiedziła jego bezimienny grób, który znajduje się na dzisiejszej Białorusi.

Jestem z układu

IPN w sprawie mordu pod Tomaszówką prowadził śledztwo, ale zostało ono umorzone cztery lata temu z uwagi na niewykrycie sprawców przestępstwa. Niestety, nie udało się także dotrzeć do żadnego świadka, a co za tym idzie, odtworzyć przebiegu zbrodni. Zachowały się jednak relacje dotyczące innych masakr jeńców dokonywanych wówczas przez żołnierzy Armii Czerwonej w pobliżu Szacka.

Na przykład ta spisana przez niezidentyfikowanego oficera brygady KOP „Polesie”: „Sowiecki oficer zwrócił się do kpt. Mikulińskiego z pytaniem: 1) czy jest oficerem zawodowym? 2) jakim oddziałem kierował? 3) gdzie się urodził i skąd pochodzi? Gdy otrzymał na każde pytanie odpowiedź, powiedział: To wy priszli bit’ naszych krasnych bojców? Wot tiepier budiet wam zawodowyj. Po tych słowach przyłożył do czoła kapitana Mikulinskiego nagant i wystrzelił”.

I dalej: „Tenże sam oficer bolszewicki zwrócił się do kmdr. ppor. Brodowskiego. Brodowski dawał wyjaśnienia zgodne z prawdą. Na to oficer bolszewicki powiedział: Ot pojmali choroszogo gołubczika, s kakim to riewolwierom priszoł bit’ naszych krasnych bojcow, wot wam tieper budiet pamiatka. Po tych słowach przyłożył nagant do czoła komandora Brodowskiego i zastrzelił go. Po załatwieniem się z komandorem skierował nagant w stronę mojej głowy, lecz w tym momencie stojący obok dowódca chwycił go za rękę”...

Zychowicz: – Grabieże, gwałty i morderstwa były na porządku dziennym

Ilu Polaków można zabić z działa?

Wiele relacji z września 1939 roku na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej obfituje w podobne drastyczne sceny. Grabieże, gwałty i brutalne morderstwa były wówczas na porządku dziennym. Żołnierze Chłopsko-Robotniczej Armii Czerwonej, którzy przybyli „wyzwolić Zachodnią Białoruś i Zachodnią Ukrainę spod jarzma polskich panów”, dokonywali akcji eksterminacyjnych na szeroką skalę.

Do głośnej masakry polskich jeńców wojennych doszło w Mokranach, gdzie bolszewicy wraz z Ukraińcami wymordowali kilkudziesięciu oficerów i podoficerów Flotylli Pińskiej. Do masakr doszło też w Tynnem czy Mielnikach. Z wyjątkową bezwzględnością mordowano właśnie oficerów i inteligentów, których poznawano po gładkich, niezniszczonych od pracy dłoniach.

– Pewna kobieta opowiedziała mi tę relację. Gdzieś na Podolu czy Wołyniu bolszewicy wzięli do niewoli polskiego pułkownika, lekarza. „Bawili się” z nim w sposób następujący: rozpruli mu brzuch, okręcili wnętrzności na kołowrocie studni i puszczając w ruch korbę zmusili go do biegania wokół, kłując go bagnetami wśród śmiechów – mówił w jednym z wywiadów udzielonych „Rz” nieżyjący prof. Paweł Wieczorkiewicz. I dalej: – Pewien sowiecki lejtnant testował z kolei działa w ten sposób, że ustawiał przed lufą rzędem jeńców i oddawał strzał. Sprawdzał, ilu Polaków można zabić za jednym razem.

Furia Chruszczowa

Podobne działania nie były wcale – jak się to często przedstawia – oddolną inicjatywą dzikich, żądnych krwi krasnoarmiejców z azjatyckich stepów. Wprost przeciwnie, była to zaplanowana z zimną krwią strategia sowieckiego państwa. Na przykład w sztabie Frontu Ukraińskiego doszło do gorszących scen, gdy Chruszczow brutalnie zwymyślał szefa tamtejszego oddziału NKWD. Powód? „Nic nie słychać o rozstrzelanych Polakach”.

Woroszyłow usprawiedliwiał zbrodnie Armii Czerwonej „brakiem zamierzonej złej woli, sytuacją działań bojowych oraz ostrej walki klasowej i narodowowyzwoleńczej miejscowej ludności z byłymi polskimi żandarmami i oficerami”. Uchwała Biura Politycznego KC WKP(b) usankcjonowała zaś ex post sowieckie ludobójstwo uchwałą z 3 października 1939 r.

Zezwalała ona trybunałom wojskowym Armii Czerwonej działającym na terytorium Polski wydawać wyroki śmierci za „przestępstwa kontrrewolucyjne”. Czyli na przykład udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, przynależność do polskich organizacji społecznych czy politycznych. Nie mówiąc już o instytucjach oficjalnych. Takich jak policja, straż pożarna, straż graniczna, a nawet harcerstwo.

Zapomniane mogiły

Specyfika września 1939 roku na Wschodzie polega na tym, że większość masakr i zbrodni popełnianych przez Armię Czerwoną do dziś pozostaje nieznana. A co za tym idzie nie wiadomo, gdzie spoczywają szczątki Polaków, którzy padli ich ofiarą. Poszukiwaniem i porządkowaniem grobów zajmuje się Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, ale jest to praca niezwykle żmudna.

Jak dowiedziałem się w Radzie, w przypadku przestępstw wojennych dokonywanych przez Niemców miejsca masakr i pochówku są doskonale znane. Wskazywała je miejscowa polska ludność zaraz po wojnie. Na ziemiach wschodnich, które po wojnie zostały przyłączone do Związku Sowieckiego, nie było na to szans. Polacy zostali wymordowani albo wywiezieni, a władze nie pozwalały upamiętniać miejsc, gdzie doszło do zbrodni. W efekcie o większości z nich nic dzisiaj nie wiadomo.

Dlatego poszukiwania poszczególnych mogił zajmują czasami nawet kilkanaście lat. Mimo to odnaleziono ich bardzo dużo. Świadczy to o tym, że skala zbrodni była gigantyczna. W świetle tego podana ostatnio przez IPN liczba 150 tysięcy Polaków zamordowanych przez Sowietów przez całą wojnę wydaje się zdecydowanie zbyt niska. Nikt na przykład nigdy nie policzył ofiar września 1939 roku na Kresach.

Nie brać jeńców!

Bolszewicy zakopywali ciała swoich ofiar byle jak. Czasami w przydrożnych rowach, przysypując je cienką warstwą piasku.

Czasami na polu, czasami w środku lasu. Nigdy nie oznaczali miejsc kaźni. Gdy robiła to miejscowa ludność – znaki były natychmiast niszczone przez sowieckie władze. Działo się tak również podczas drugiej okupacji, która rozpoczęła się w 1944 roku.

Sowieci w 1939 roku mordowali jeńców. Wielu żołnierzy, którzy się im poddali, rozstrzeliwali na miejscu.

Za Armią Czerwoną postępowały też specjalne jednostki NKWD, które oczyszczały teren z „elementów kontrrewolucyjnych”. Działały na takich samych zasadach jak niemieckie Einsatzgruppen złożone z esesmanów.

Oprócz tego występował drugi typ terroru. Jego sprawcami były uzbrojone grupy złożone z miejscowych komunistów, którzy przystąpili do akcji na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej.

Bandy te powstawały niemal we wszystkich miejscowościach, które dostały się pod sowiecką okupację. W ich skład wchodzili przede wszystkim przedstawiciele mniejszości: Białorusini, Ukraińcy i Żydzi.

Pocałunki na pancerzach czołgów

W zbiorowej pamięci Polaków z września 1939 roku szczególnie negatywnie zapisali się ci ostatni. – Żydzi zachowywali się wobec nas okropnie. Cieszyli się z upadku państwa polskiego. Całowali pancerze sowieckich tanków wjeżdżających do miasta i atakowali pojedynczych żołnierzy. Dumnie nosili czerwone opaski – opowiada pani Irena Głowacka, która mieszkała wówczas w Białymstoku i została później wywieziona bydlęcym wagonem na Wschód.

Skomunizowani Żydzi byli wyjątkowo niebezpieczni, bo w przeciwieństwie do bolszewików znakomicie znali lokalne stosunki, wiedzieli, kto jest kim. Kto był oficerem, kto należał do polskich organizacji niepodległościowych, kto był policjantem czy urzędnikiem. – Żydzi pomagali tworzyć czarne listy polskich patriotów i chodzili wraz z NKWD od domu do domu dokonując aresztowań – mówi pani Głowacka.

„Ujawniło się, że ogół żydowski we wszystkich miejscowościach, a już szczególnie na Wołyniu, Polesiu i Podlasiu, zanim jeszcze ustąpiły polskie oddziały, wywiesił flagi czerwone i ustawił bramy triumfalne na powitanie wojsk bolszewickich, że zorganizował samorzutnie rewkomy i czerwoną milicję, że po wkroczeniu bolszewików rzucił się z całą furią na urzędy polskie, urządzał masowe samosądy nad funkcjonariuszami państwa polskiego, działaczami polskimi, masowo wyłapując ich jako antysemitów i oddając na łup przybranych w czerwone kokardy mętów społecznych” – raportował do Londynu gen. Grot-Rowecki.

Żydzi w wagonach bydlęcych

W niektórych miejscowościach sowieccy kolaboranci z bronią w ręku atakowali oddziały Wojska Polskiego. Do najostrzejszych tego typu wystąpień doszło w Grodnie – nazywanym czasami Bydgoszczą Wschodu – oraz w Skidlu. – Dlaczego Żydzi to robili? Liczyli na to, że ich życie w sowieckim raju będzie lepsze niż w II RP. Szybko się jednak na tym przejechali – mówi pani Głowacka.

Rzeczywiście w fali sowieckich wywózek na Wschód w latach 1939 – 1945, Żydzi stanowili spory odsetek deportowanych. Na celowniku NKWD znalazła się żydowska inteligencja, ale także kupcy, a więc, zgodnie z komunistyczną ideologią kapitalistyczni wyzyskiwacze. Zresztą wielu, szczególnie tych zamożnych, Żydów od początku nie miało złudzeń i ostrzegało swoich współbraci przed zbytnim angażowaniem się po stronie nowego reżimu.

– Bolszewicy traktowali wojnę z Polską jako przedłużenie wojny domowej, jako wojnę rewolucyjną. A w takiej wojnie wroga niszczy się wszelkimi sposobami. Stąd też była to wojna nieludzka, zbrodnicza od samego początku – mówił we wspominanym wywiadzie prof. Wieczorkiewicz.

Utopione w studni

Zgodnie z logiką rewolucyjnej wojny domowej i rozprzestrzeniania ideałów komunizmu na podbite terytoria Armia Czerwona na zajętych polskich terenach przystąpiła do eksterminacji „obszarników”. Czyli dzieła, które na terenie Rosji i innych państw przez siebie ujarzmionych dokonała w latach 1917 – 1921. Dla polskiego ziemiaństwa 17 września miał wymiar niemal apokaliptyczny. Oto kilka przykładów:

Michał Krasiński, weteran wojny 1920 roku, przyjaciel gen. Andersa, właściciel majątku Bojary w województwie grodzieńskim. Aresztowany w swoich włościach przez grupę sowieckich żołnierzy i rozstrzelany w masowej egzekucji 20 września na skrzyżowaniu pobliskich dróg. Jego ciało wrzucono do rowu melioracyjnego i długo nie pozwalano pogrzebać. Ekshumacji zwłok dokonano dopiero w 1989 roku.

Stanisław Gelewski, obrońca Lwowa z 1918 roku, właściciel majątku Szumlany Wielkie w województwie tarnopolskim. Podobnie jak Krasiński wywieziony z własnego domu.

Osądzony przez sąd doraźny NKWD w chacie miejscowego sołtysa. Oskarżenie: gnębienie chłopów. Wyrok: śmierć. Zabity na miejscu i pochowany na podwórku domu sołtysa przez wiernego sługę.

Helena Brzozowska, mieszkająca w majątku Górnofel w województwie nowogrodzkim. Wywleczona z domu przez sołdatów i utopiona w studni wraz z kilkuletnią córką.

Śmierć pod chłopskim łóżkiem

Również podczas eksterminacji ziemian dużą rolę odegrała miejscowa ludność podburzona przez Sowietów – białoruskie i ukraińskie chłopstwo. We dworach i na folwarkach ziem wschodnich II RP rozegrały się sceny identyczne jak te, które miały miejsce na dworach Ukrainy po zakończeniu I wojny światowej i zostały we wstrząsający sposób opisane przez Zofię Kossak-Szczucką w powieści „Pożoga”.

Na „polskich panów” rzuciło się zrewoltowane przez sowieckich agitatorów chłopstwo. Mordowano ich całymi rodzinami, majątek i inwentarz grabiono, a dwory – cenne ośrodki kultury, często zawierające bogate zbiory dzieł sztuki i znakomite biblioteki – burzono bądź puszczano z dymem. Jedynie maszyny rolnicze zatrzymywali dla siebie bolszewicy, aby wywieźć je do Związku Sowieckiego.

Grupa Ukraińców 19 września zamordowała Kazimierza Harsdorfa, właściciela szeregu dóbr w województwach stanisławowskim i tarnopolskim. Straszliwie skatowany nożami i kijami skonał ukryty pod łóżkiem w chłopskiej chacie w majątku Leszczańce.

Podobny los spotkał Stanisława Falkowskiego, właściciela majątku Ostrzyca w województwie poleskim. Ukryty przez znajomych Żydów w Janowie Poleskim został tam znaleziony przez komunistyczną milicję. 22 września zamordowany i ograbiony podczas konwoju do Brodnicy. Sprawcą był należący do milicji były kryminalista. Ciało polskiego szlachcica zostało pochowane na miejscu zbrodni.

Wkrótce białoruskie i ukraińskie chłopstwo szybko przekonało się, czym naprawdę jest sowiecki raj, gdy komisarze przystąpili do kolektywizacji.

Katastrofa geopolityczna

17 września dla ziem wschodnich Rzeczypospolitej był początkiem koszmaru terroru, przemocy i pożogi. Wydarzenie to nie było jednak tylko pasmem masakr polskich obywateli i palenia dworów. To przede wszystkim gigantyczna katastrofa geopolityczna. Wydarzenie, które całkowicie odmieniło i przeorientowało polską tożsamość kształtowaną przez ponad pół tysiąclecia obecności i zaangażowania na Wschodzie.

O ile geopolityczne skutki 1 września zostały odwrócone – odzyskaliśmy nie tylko ziemie zachodnie włączone przez Hitlera do Rzeszy, ale dostaliśmy jeszcze spore połacie niemieckiego terytorium – skutki 17 września trwają do dziś. Linia demarkacyjna wyznaczona w 1939 roku przez Hitlera i Stalina mniej więcej pokrywa się z linią Curzona, wzdłuż której wytyczono granicę powojennej komunistycznej Polski.

Polaków z ziem wschodnich wymordowano bądź wywieziono w falach wywózek podczas okupacji lat 1939 – 1941, a dzieła dokończono po 1944 roku w ramach nowej fali terroru i tzw. repatriacji zza Bugu. Starano się również usuwać wszelkie materialne i kulturowe ślady polskości na tych terytoriach. Eksterminowani zostali nie tylko ludzie, ale zniknął unikalny świat, który tworzyli.

Do dziś Polska odczuwa skutki planowego, metodycznego niszczenia elit. W zbrodniach katyńskich, które stały się następstwem agresji 17 września, zginął kwiat inteligencji polskiej. Po drugiej stronie kordonu inteligentów mordowali Niemcy – w Palmirach, w Akcji AB, w Oświęcimiu.

Wielu z tych, którym udało się przedostać na Zachód, już po wojnie nie mogło wrócić. A tych, którzy jednak wrócili, niszczyli polscy komuniści na usługach Związku Sowieckiego. Efektem jest ogromne spustoszenie wśród tej warstwy, która przenosi z pokolenia na pokolenie skarby myśli, tradycji, obyczaju...

Koniec Rzeczypospolitej

Bolszewicy podczas wojny nie tylko położyli kres wieloetniczności i wielokulturowości Rzeczypospolitej, ale spowodowali przeorientowanie jej kilkusetletniej tradycji zaangażowania w Europie Wschodniej. Polska po przecięciu więzów łączących ją z terenami zamieszkałymi przez ludność litewską, białoruską i ukraińską, a za to ze Szczecinem i Wrocławiem oderwanym od Niemiec, została pozbawiona swojej spuścizny i misji na Wschodzie.

Obrócona na Zachód zajęła się obroną „ziem odzyskanych” przed „niemieckim rewanżyzmem”. I nie chodzi tu tylko o tworzących te propagandowe hasła komunistów, ale mentalnie – o prawie cały naród. Przecież emigracja niepodległościowa na każdym kroku podkreślała, że „w sprawie utrzymania granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej idzie razem z komunistami”.

17 września był wydarzeniem, które oznaczało więc ostateczną porażkę w wielowiekowej rywalizacji z Rosją o to, co Juliusz Mieroszewski nazywał przestrzenią ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś). Związek Sowiecki tę przestrzeń opanował, a Polska stała się na pół wieku jego wasalem. Ta negatywna koniunktura miała odwrócić się dopiero po 1989 roku, gdy rozpadł się Związek Sowiecki, a Polska, Litwa, Białoruś i Ukraina odzyskały niepodległość."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://www.rp.pl/artykul/364146,364148_Czerwona_agresja.html

Czerwona agresja

Przygotowania

1 IX Na prośbę Luftwaffe o udostępnienie sygnału radiowego dla ułatwienia lotnictwu niemieckiemu nawigacji władze ZSRR poleciły radiostacji w Mińsku przedłużenie działalności o dwie godziny i częste nadawanie słowa „Minsk” (ale „dla uniknięcia sensacji” nie zgodziły się na wysyłanie hasła „Richard Wilhelm 1.0”). Pomoc radziecką otrzymała także niemiecka flota wojenna, której okręty mogły swobodnie zawijać do Murmańska. ZSRR nadal obficie zaopatrywał przemysł zbrojeniowy Rzeszy w surowce i półprodukty, także zakupione w Anglii i Stanach Zjednoczonych.

3 IX Biuro Polityczne KC WKP(b) podjęło decyzję o skrytej mobilizacji jednostek Armii Czerwonej przeznaczonych do działań przeciwko Polsce.

5 IX Na monit z Berlina wzywający do wydania Polsce wojny Mołotow zapewnił: „W odpowiednim czasie będziemy musieli podjąć konkretne działania, ale – dodał – jeszcze nie czas”. Motywy zwłoki były wyłącznie polityczne.

6 IX Sześć okręgów wojskowych w zachodniej części ZSRR przystąpiło do ukrytej mobilizacji pod kryptonimem „Wielkie zgrupowanie szkoleniowe”. Pod broń powołano 2,6 miliona mężczyzn, zebrano 634 tysiące koni, 140 tysięcy samochodów i ciągników. „Ćwiczenia” przeprowadziły: 22 strzeleckie, trzy kawaleryjskie i trzy pancerne korpusy; 98 strzeleckich i 14 kawaleryjskich dywizji; 28 pancernych, trzy motocyklowe oraz jedna brygada powietrznodesantowa.

7 IX Stalin objaśnił sekretarzowi Kominternu Gieorgijowi Dymitrowowi stosunek do wojny: „Toczą ją dwie grupy krajów kapitalistycznych (...). Nie mamy nic przeciwko temu, żeby biły się na całego i osłabiły nawzajem”. Oraz zamiary względem Polski: „Nie stanie się nic złego, jeśli w następstwie rozgromienia Polski rozszerzymy system socjalistyczny na nowe terytoria i nową ludność”.

13 IX Wojska radzieckie pierwszego rzutu wyznaczone do agresji na Polskę znalazły się na pozycjach wyjściowych w sile sześciu armii uformowanych w dwa fronty: Białoruski (dowódca komandarm Michaił Kowaliow) i Ukraiński (komandarm Siemion Timoszenko). W sumie – 620 tys. żołnierzy, 4,7 tys. czołgów i 3,3 tys. samolotów. Stany te w toku kampanii zwiększano. Pod koniec września na ziemiach polskich znalazło się 700 – 750 tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej i NKWD.

16 IX Wojska ZSRR i Japonii, prowadzące od kilku miesięcy nieformalną wojnę na pograniczu Mongolii, zawarły rozejm. Do oddziałów Armii Czerwonej i wojsk pogranicznych NKWD skoncentrowanych przy granicy z Polską dotarł tajny rozkaz Woroszyłowa nr 16 634: „Uderzać o świcie siedemnastego!”.

17 IX O 3 rano ambasadorowi RP w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu, wezwanemu do Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych, zastępca komisarza Mołotowa Władimir Potiomkin odczytał notę głoszącą m.in., że: państwo polskie i jego rząd przestały faktycznie istnieć, dlatego straciły ważność traktaty między ZSRR a Polską; zbankrutowana Polska stała się łatwym polem dla akcji groźnych dla ZSRR; dlatego rząd radziecki nie może już dłużej pozostać neutralny i polecił Armii Czerwonej przekroczyć granicę, wziąć w opiekę ludność ukraińską i białoruską oraz uwolnić naród polski od wojny.

Godzinę wcześniej z treścią noty został zapoznany ambasador Rzeszy Schulenburg, Berlin bowiem sprzeciwił się uzasadnianiu wtargnięcia Sowietów do Polski koniecznością obrony Białorusinów i Ukraińców przed Niemcami. Uzasadnienie to Stalin z noty usunął i Schulenburg ją zaakceptował. Argumentów tych użyto jednak w rozesłanych wcześniej do oddziałów wojska rozkazach i część czerwonoarmistów zrozumiała (i po przekroczeniu granicy zapewniała o tym Polaków), że idzie bić się z Niemcami.

Ambasador Grzybowski stwierdził wobec Potiomkina, że treść noty nie odpowiada rzeczywistości i jest sprzeczna z prawem międzynarodowym. Stanowczo odmówił przyjęcia noty, a gdy dostarczono ją kurierem do ambasady, odesłał pocztą.

W chwili, gdy Grzybowski powrócił z Kremla do swej placówki i powiadamiał naczelne władze o agresji, wzdłuż całej granicy RP z ZSRR rozpoczęło się, a na wielu odcinkach trwało już od dwóch – trzech godzin, natarcie nieprzyjaciela.

Prezydent i rząd nie ogłosili oficjalnie, że RP znalazła się w stanie wojny z ZSRR. Naczelny wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły podpisał w Kutach tzw. dyrektywę ogólną, rozpowszechnioną przez radio ok. godz. 22: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii”.

Walki na granicy

16 IX Na Kresach Wschodnich stacjonowało w tym dniu 350 – 380 tysięcy żołnierzy WP, z czego połowa to nieuzbrojeni rezerwiści w ośrodkach zapasowych. Reszta związana była walką z Niemcami lub pozostawała w odwodzie albo przemieszczała się w stronę tzw. przedmościa rumuńskiego. Wielu było rannych.

Granicy wschodniej (blisko 1500 km) strzegł Korpus Obrony Pogranicza. Główną siłę bojową KOP – większość oficerów, wyszkolonych żołnierzy, artylerię polową i broń ciężką – skierowano jednak przeciwko Wehrmachtowi. Naprędce odtworzono 25 batalionów piechoty i siedem szwadronów kawalerii – łącznie 12 tysięcy żołnierzy, w większości powołanych z rezerwy, a nawet spośród ochotników, junaków z Przysposobienia Wojskowego. Pierwszą linię obrony stanowiło 190 strażnic, po 11 – 16 żołnierzy w każdej (co daje przeciętną gęstość: jeden żołnierz na 1 km granicy), z odwodami w sile plutonu lub kompanii.

17 IX Strażnice zostały zaatakowane o godz. 5 czasu moskiewskiego (godz. 3 czasu polskiego). Nacierały przeważnie oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza NKWD (Armia Czerwona miała jak najszybciej i jak najdalej wedrzeć się w głąb kraju) dysponujące kilkakrotną przewagą liczebną i jeszcze większą w sile rażenia, a także czynnikiem zaskoczenia.

Większość załóg podjęła walkę, ale ta trwała na ogół kilka – kilkanaście minut, sporadycznie tylko godzinę lub dwie. Straty polskie na odcinku północnym wyniosły: poległych 160 (ośmiu oficerów, ośmiu podoficerów, 137 żołnierzy, siedmiu osadników), wziętych do niewoli 460 (siedmiu oficerów, 28 podoficerów, 425 żołnierzy), w tym 49 rannych. (Straty radzieckie: poległo 17, utonęło 12, rannych – 111). Wśród strat polskich uderza duża liczba poległych w stosunku do rannych. Może to świadczyć o ewentualnym dobijaniu rannych żołnierzy.

18 IX Dwa przykłady dezinformacji i dezorientacji wśród polskich oddziałów na Wołyniu.

W Derażnem dowódca 3. pp KOP płk Zdzisław Zajączkowski na odprawie: „Nie mam żadnych rozkazów do poddania się wojskom Rosji sowieckiej. To, co słyszę, że wyszedł jakiś rozkaz z Naczelnego Dowództwa WP, aby nie walczyć z wojskami sowieckimi, to na pewno bolszewicka dywersja”. I nakazał ewakuację w kierunku grupy gen. Kleeberga.

W Hoszczy dowództwo baonu KOP „otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i należy przygotować przyjęcie na 150 osób na godz. 17. Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą koszar (...). Zajechał samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polacy na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. W trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką i pognano aż do Starobielska” (relacja ze zbiorów prof. Czesława Grzelaka).

W Wilnie, które opuściła większość stacjonujących w nim oddziałów i przeszła za odległą o 24 km granicę z Litwą, kilka rozproszonych grup żołnierzy, wspomaganych przez ochotników: studentów i harcerzy, stawiało opór do południa nazajutrz, niszcząc kilka czołgów i samochodów pancernych.

Opór

19 IX Pułk KOP „Sarny” pod komendą ppłk. Nikodema Sulika (późniejszy dowódca 5. Kresowej Dywizji Piechoty) w obronie Odcinka Umocnionego Sarny (największe fortyfikacje na wschodniej granicy; na 80 km 200 bunkrów) zatrzymał marsz i zadał ciężkie straty radzieckiej 60. Dywizji Strzeleckiej. Bohaterstwem wykazała się załoga w Tynnem z por. Janem Bołbotem; zniszczyli wielu wrogów, ale wszyscy zginęli. Wieczorem ppłk Sulik nakazał odwrót, po czym w dużej sile dołączył do grupy gen. Orlika-Rūckemana, z którą stoczył jeszcze dziewięć bitew. Załogi kilku bunkrów broniły się do 21 – 22 września; po wzięciu do niewoli zostały rozstrzelane.

Okrążenie Lwowa, od 12 września broniącego się przed Niemcami, domknęły oddziały radzieckie, ale pod Winnikami doszło do wymiany ognia pomiędzy oddziałami obu agresorów rywalizujących o to, komu podda się miasto.

Po trzech dniach od przekroczenia granicy Armia Czerwona posunęła się w głąb terytorium Polski o 170 km.

20 IX W Grodnie dwa bataliony piechoty, oddział zaimprowizowany z pojedynczych żołnierzy i cywilne pospolite ruszenie, od 2 do 2,5 tysiąca ludzi, zatrzymało natarcie czołgów. Nocą w kilku wypadach za Niemen obrońcy siali zamęt wśród napastników. Walki trwały do wieczora następnego dnia, w kilku punktach jeszcze przez noc i trzeci dzień. Generał Sikorski nazwał obrońców Grodna nowymi Orlętami. Sowieci rozstrzelali kilkuset jeńców.

21 IX W Moskwie przedstawiciele armii ZSRR i Rzeszy ustalili, że wojska obu stron mają dostosować miejsca postoju do linii demarkacyjnej ustalonej w pakcie z 23 sierpnia. Tam, gdzie walki ustały, Wehrmacht zaczął się wycofywać na zachód, a przedstawiciele niemieckiej administracji cywilnej rozpoczęli przekazywanie władzę grupom operacyjnym NKWD.

22 IX Od północy do rana

101. Pułk Ułanów przedzierający się na Litwę toczył pod Kodziowcami koło Grodna zacięty bój z doborowym oddziałem 2. Brygady Pancernej. Umożliwił stacjonującym w pobliżu jednostkom WP (m.in. Grupie Operacyjnej „Wołkowysk” gen. Wacława Przeździeckiego) oraz KOP przejście granicy litewskiej.

Generał Władysław Langner poddał Armii Czerwonej Lwów broniony przez 15 tysięcy żołnierzy WP. Honorowe warunki kapitulacji wojska nie zostały dotrzymane, a miasto stało się widownią gwałtów i zbrodni wojennych.

W Brześciu wspólnie defilowały oddziały Wehrmachtu gen. Heinza Guderiana i Armii Czerwonej kombryga Siemiona Kriwoszeina.

Ostatnie walki

27 IX Pod Wolą Sudkowską rozbiciu uległa Nowogródzka Brygada Kawalerii gen. Władysława Andersa.

28 IX W trzydniowych walkach między Włodawą i Parczewem na Lubelszczyźnie Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga przełamuje okrążenie przez oddziały radzieckie i przechodzi do strefy działań wojsk niemieckich, z którymi stoczy bitwę pod Kockiem.

Grupa KOP gen. Wilhelma Orlika-Rūckemana stacza pod Szackiem zaciętą bitwę z 52. Dywizją Strzelecką i mimo ciężkich strat (również po stronie wroga) zdobywa wieś i kontynuuje marsz do przeprawy przez Bug.

1 X Grupa KOP stacza, ze zmiennym szczęściem, walkę pod Wytycznem – ostatnią bitwę regularnego Wojska Polskiego z siłami ZSRR. Wobec przewagi wroga gen. Orlik-Rūckeman rozwiązuje grupę. Część żołnierzy KOP zasila SGO „Polesie” Kleeberga, część przechodzi do walki konspiracyjnej, inni – w tym gen. Orlik – próbują przedostać się za granicę. Przez kilka dni małe grupy żołnierzy przeprowadzają jeszcze akcje dywersyjne na tyłach wroga. Rozpoczyna się walka konspiracyjna i – nad Biebrzą – partyzancka.

oprac. aka na podstawie m.in.: Czesław K. Grzelak:
Kresy w czerwieni, Ryszard Szawłowski: Wojna polsko-sowiecka 1939."

na zdjęciu: Czerwonoarmiści oglądają w Grodnie zdobytą polską broń.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://www.rp.pl/artykul/364146,364152_Sowieci__w_polskim_dworze.html

Sowieci w polskim dworze

Kilka dni po 17 września do podlubelskiego majątku Serebryszcze wjechał radziecki czołg. Za nim szli krasnoarmiejcy, którzy ograbili dwór, a właściciela przykuli do psiej budy

Siedzimy w przytulnym saloniku przedwojennej willi na peryferiach Wrocławia. Sprzęty codziennego użytku, sofa, stolik i krzesło, na którym siedzę, pamiętają rodzinny dom w Poznaniu. Wokół ściany książek, kolekcja polskiej klasyki. Ponadosiemdziesięcioletnia pani domu siedzi naprzeciwko mnie, w fotelu. „O czym jeszcze mogę pani opowiedzieć?” – powtarza co jakiś czas, trochę bezradna wobec ogromu wspomnień z życia wielkopolskich muzykologów, poznańskiej inteligencji.

Barbara Zakrzewska z domu Surzyńska, jest polonistką i żoną fredrologa profesora Bogdana Zakrzewskiego. Ojciec, Leon Surzyński, znany lekarz kardiolog, działacz towarzystw muzycznych i polityk – poznański piłsudczyk, był ostatnim wicemarszałkiem Sejmu II RP, działaczem Polonii londyńskiej. Dzisiejsza opowieść, na której przekazaniu mojej rozmówczyni zależy szczególnie, będzie tą jedyną. Bo nie wielkopolska, ale wschodnia, lubelska…

Ucieczka z wakacji

Leon i Helena Surzyńscy oraz ich córki, 17-letnia Basia i 14-letnia Maryla, mieszkali przy placu Wolności numer 18 w Poznaniu. Tu w czerwcu 1939 roku dziewczęta oglądały wraz z rodzicami swoje świadectwa gimnazjalne: właśnie w trzydziestym dziewiątym Basia zdała małą maturę. Stąd w lipcu Surzyńscy całą rodziną wyruszyli na swoje ostatnie wspólne wakacje.

W Tatrach dotarła do nich informacja o powszechnej mobilizacji. Z letniska jechali pędem przez Polskę. Już nie do Poznania, zagrożonego przez Niemców, ale do Warszawy. Jechali prywatnym chevroletem ojca, a przedsięwzięcie udało się tylko dlatego, że ojciec mógł po drodze kupić benzynę, okazując swoją legitymację sejmową. Jadąc tak, patrzyli przez okna i widzieli popłoch i panikę, grupki cywilów wykupujących żywność w sklepach.

Na razie zamieszkali w hotelu sejmowym, w mieszkaniu służbowym Surzyńskiego.

Pierwsze dni wojny spędzili w schronie, zlokalizowanym pod hotelem, wraz z innymi posłami, którzy nie zdążyli wrócić do swoich domów z wakacji.

Wkrótce stało się jasne, że Niemcy wejdą lada chwila do Warszawy. Państwo Surzyńscy, tak jak wówczas wielu, postanowili się ratować ucieczką do wschodnich województw. Wybrali majątek Serebryszcze (dziś Srebrzyszcze) w powiecie chełmskim. Jeszcze w maju poseł Felicjan Lechnicki, właściciel Serebryszcz i przyjaciel domu, powiedział Surzyńskim, by w razie wojny schronili się w jego majątku.

Felicjan Lechnicki, pochodzący z zasłużonego rodu, był aktywnym działaczem ziemiańskim, prezesem Lubelskiej Izby Rolniczej. Lechniccy nikomu nie odmówili gościny, mimo że z każdym dniem przybywało i przybywało uciekinierów, przeważnie z Polski zachodniej.

„Polski pan” na łańcuchu

Miejsca dla wszystkich dość. Strawa skromna, lecz wystarczająca. Kilka dni przeszło uciekinierom we względnym spokoju. Ale Leon Surzyński po namyśle podjął decyzję o wyjeździe do Rumunii, dokąd się udał, jak sobie przypomina jego córka, 6 lub 7 września. Nikt wówczas nie wiedział, że dla Surzyńskich oznacza to rozstanie na przeszło 20 lat…

Czy 17 września doszła do Serebryszcz wieść, że na tereny Rzeczypospolitej wtargnęła Armia Czerwona? „Niby coś wiedzieliśmy – wspomina Zakrzewska – ale to było tylko echo”. Nie zdawali więc sobie jeszcze sprawy, co ich czeka. Ale minęło kilka dni i wczesnym rankiem do serebryskiego dworu zapukała zdyszana i zakurzona Tirliporek, Marta Wańkowiczówna, córka Melchiora. Przyjechała na rowerze z odległej o ponad dwadzieścia kilometrów Święcicy należącej do Zdzisława Lechnickiego, gdzie jej rodzice schronili się po ucieczce z Warszawy. Tirliporek została wysłana przez do Serebryszcz z ostrzeżeniem, że wojsko radzieckie zbliża się do wsi, już jest koło Chełma. „Są parę kilometrów stąd! ” – wydusiła z siebie. „Co macie, to chowajcie! Tak, żeby nie było widać! ” – rzuciła.

„Było to coś strasznego…” – Barbara Zakrzewska przerywa na chwilę opowieść, a jej głos drży. Mieszkańcy, spoglądający z lękiem przez okna, zobaczyli, jak przed dom zajeżdża olbrzymi czołg, który wolno objeżdża cały dwór dookoła. „Już ten sam fakt był wstrząsający i deprymujący” – komentuje. I dopiero po tym występie, po prezentacji broni na teren obejścia weszli żołnierze. – Kto był wśród nich? – Basia dojrzała szlify oficerskie. Trzej noszący je mężczyźni mieli rysy słowiańskie, byli najprawdopodobniej Rosjanami. Za nimi szedł oddział, gdzie dominowały już twarze skośnookich Azjatów, mieszkańców południowych republik, „jakichś Kałmuków”.

Strach, odraza, litość, żal

„Najmocniej uderzył nas fakt, że było to wojsko strasznie źle ubrane... ” – głos Barbary Zakrzewskiej cichnie. A gdy na nowo podejmuje narrację, w głosie tym nie słychać pogardy, tylko głębokie współczucie: „Brudne to wszystko... Obdarte... Buty? Oni nie mieli butów, tylko takie kamasze bez cholewek! A te ich zwykłe plecaki na sznurkach?”. Wielkopolscy uciekinierzy patrzyli z przerażeniem na bandę, która nazywała się wojskiem. „Jedynie oficerowie trzymali fason” – dodaje.

Sowieci natychmiast przystąpili do przywłaszczania sobie majątku. Padło pytanie: „Gdzie jest pan?”. Przerażony Lechnicki wyszedł na spotkanie radzieckiego lejtnanta. Usłyszał: teraz jest tu Kraj Rad i nowy ustrój, majątek przechodzi na własność państwa. Został aresztowany. By właściciela upodlić w oczach wsi, Rosjanie przykuli go łańcuchem do budy.

Na drugi, trzeci dzień zaczęły się grabieże zawartości toreb, węzełków i walizek. „Przede wszystkim okupanci ogłosili, że mamy oddać całą biżuterię, jaką mamy ze sobą. Bo jeśli nie oddamy, zostaniemy rozstrzelani” – relacjonuje Zakrzewska. Polakom tłumaczyli, że jest wojna i całe to złoto jest przeznaczone na rzecz obrony Kraju Rad.

Tego tragicznego dnia – jak wspomina – w pustawym salonie serebryskiego dworu zostało zorganizowane „biuro rabunkowe”. Przy nim żołnierze zgromadzili mieszkańców i poczęli „urzędowo” rekwirować interesujące ich przedmioty. „Do mnie podszedł jeden Kałmuk. Był tak bezczelny, że nie czekał, aż oddam biżuterię, tylko zerwał mi z szyi złoty łańcuszek, który dostałam od dziadków na I Komunię Świętą” – pamięta Zakrzewska. Tymczasem inni struchleli z przerażenia podchodzili kolejno do stołu. Wykładali na blat przed radzieckim oficerem pierścionki, łańcuszki, broszki, obrączki.... Tylko pani Surzyńska, która wcześniej ukryła była pierścionek brylantowy i złotą obrączkę, nie oddała niczego. „A była wśród nas księżna Puzynina” – przypomina sobie Barbara Zakrzewska. „Zachowywała się, jak gdyby była w jakimś śnie, w jakimś otumanieniu…

Oczy miała okrągłe, szeroko otwarte, i twarz nieruchomą… I tak szła w stronę Sowietów, jak gdyby nie widząc nikogo. W dłoniach trzymała kasetę z biżuterią nieprawdopodobnej wartości, starą piękną biżuterię… ”. Wszystko to księżna oddała za pokwitowaniem w postaci kawałeczka papieru w kratkę zapisanego ołówkiem koloru liliowego. „Ten ich dowódca – kontynuuje Barbara Zakrzewska – wyrwał kartkę z zeszytu, dobył ołówka kopiowego (oni zawsze używali liliowych ołówków, nawet zeszyt miał kratkę tej barwy), napluł na dłoń, umoczył w plwocinach końcówkę ołówka i zaczął sporządzać rejestr: kto i ile sztuk biżuterii oddał na skarb państwa”. Każdy z okradzionych otrzymał takie „zaświadczenie”.

Jak dzieci

Kolejne dni w serebryskim dworze upływały w wielkim strachu. „Ciągle wchodzili do domu, grzebali w naszych rzeczach” – ciągnie Zakrzewska. Bały się o siebie szczególnie kobiety, wiedząc o gwałtach, jakich dopuszczali się czerwonoarmiejcy. Jedyną nadzieją było zajęcie sołdatów nową rozrywką, jaką niewątpliwie były wynalazki techniki, zupełnie im dotąd nieznane. Basia była świadkiem, gdy jeden z żołnierzy dopadł maszyny do pisania. Uderzył w jeden klawisz, w drugi... Jednym palcem, potem drugim… „I był strasznie zadowolony, że to tak działa…! ” – przypomina sobie Zakrzewska. „A jak mu zadzwoniło, tak się cieszył. Zupełnie jak dziecko małe...”.

Widząc to, Maryla Surzyńska zorganizowała pokaz kolejnego wynalazku, również niedostępnego mieszkańcom sowieckiego raju. Otóż znalazły się w bagażu pamiątkowe przezrocza, które państwo Surzyńscy przywieźli z Paryża. Oglądało się je za pomocą urządzenia przypominającego niewielkie pudełko, do wnętrza którego wkładało się szklane płytki z obrazami, a zaglądało się za pomocą specjalnych, wmontowanych okularów. Teraz zatem krasnoarmiejcy ustawili się karnie w kolejce, kolejno podchodzili do urządzenia i oglądali – w formacie trójwymiarowym – eksponaty muzealne, szczególnie meble, zgromadzone w Wersalu. „Oni byli zafascynowani samym faktem, że coś takiego może istnieć” – wspomina pani Zakrzewska.

Wieś nie daje się sprowokować

Rosjanie prowadzili swoją komunistyczną propagandę także wśród chłopów i liczyli na to, że dziedzice z Serebryszcz zostaną zlinczowani przez nich. Ale mieszkańcy wsi byli nastawieni do dworu bardzo życzliwie. „Przyczyniła się do tego chyba postawa pani Lechnickiej” – rozważa Barbara Zakrzewska. We dworze była matką czworga dzieci, które wychowała i wykształciła, a na folwarku pozostawała znaną i szanowaną przez chłopów nauczycielką, felczerką i pielęgniarką. Chorym stawiała bańki i opatrywała rany. Zbierała w pałacu dzieci chłopskie i uczyła je czytania i pisania.

Teraz chłopi nie mogli co prawda jawnie stanąć w obronie Lechnickich, ale też nie czynili nic przeciwko nim. Już drugiej nocy, która nastała po owym najeździe, ze wsi podeszli do dworu ludzie, którzy uwolnili Lechnickiego z łańcucha. Przebrali go w mundur kolejarza i niezwłocznie wyekspediowali pociągiem w bezpieczniejsze rejony (już nigdy nie wrócił do Serebryszcz). Wyzwoliciele ludu nie widzieli ani nie słyszeli nic, bo oni sami w tym czasie leżeli pijani.

Następnego dnia po grabieży kosztowności przybył jakiś oddział. „Zdaje się – jeśli myśleć polskimi kategoriami – było on złożony z poruczników czy też podporuczników?” – myśli głośno Zakrzewska. I oni zarządzili, że mieszkańcy dworu zasiądą teraz do wieczerzy, ale innej niż te dotychczas im znane.

Chłopskie jadło

Rosjanie spędzili do jadalni właścicielkę dworu z dziećmi i wszystkich bieżeńców. Na stole postawili miski z kaszą bez omasty i garnki z kwaśnym mlekiem. Polscy panowie mieli odtąd jeść tak, jak dotąd jedli chłopi. Bo, jak uzasadnili okupanci, „teraz jest równość”. Kałmucy zapalili lampy i podciągnęli rolety. I kazali oglądać scenę mieszkańcom wioski spędzonym na taras przez uzbrojonych po zęby żołnierzy. Mieli oni patrzeć i szydzić, a potem włączyć się do grabieży majątku. A tymczasem stali w grobowym milczeniu, „W tej ciszy był chyba bunt – mówi Barbara Zakrzewska – a niektóre kobiety zasłaniały sobie oczy chustkami”. Sami zaś Sowieci poszli do kuchni i zrabowali stamtąd całą żywność (rzekomo na rzecz wyżywienia wsi). Fakt ten pokwitowali tradycyjnie na kartce w kratkę podpisaną przez dowódcę liliowym ołówkiem. Nazajutrz bieżeńcy dowiedzieli się, że chłopi nie dostali z owego jadła nic. A nawet stracili to, co dotąd mieli w swoich własnych spiżarniach.

Powitanie Armii Czerwonej

Pod koniec września pod względem zaopatrzenia w żywność było już tak źle, że zaprzestano nawet pieczenia chleba: „Gotowało się tylko kaszę i robiło jakieś kluski, i to wszystko” – mówi Zakrzewska. Wreszcie pewnego dnia radziecka komenda wojskowa zebrała wszystkich tymczasowych mieszkańców dworu i rozkazała im wrócić tam, skąd pochodzą. Tym, którzy potrzebowali, wydawano stosowne przepustki. W ten sposób pani Surzyńska z córkami dostały przepustki do Poznania.

Panie pojechały jeszcze do Chełma. Miały nadzieję, że w zaprzyjaźnionych z dworem sklepikach zaopatrzą się w odrobinę żywności, a także zdobędą materiały na cieplejszą odzież. „I tam byłyśmy świadkami sceny, która nas zupełnie zszokowała” – Zakrzewska nieznacznie podnosi głos. „Było to uroczyste powitanie przez lokalną gminę żydowską żołnierzy Armii Czerwonej”. Naprzeciw dowódcy stacjonującego tam oddziału wyszli lokalni dostojnicy. „Był wśród nich rabin? Rada rabinacka?” – zastanawia się głośno pani Zakrzewska. Pamięta, że powitanie odbywało się uroczyście. „Żydzi witali Sowietów chlebem i solą… Było i wino, i kwiaty... ” – mówi wolno. „Dopiero zaczęłam sobie uświadamiać, że Żydzi to jest samoistny względem Polaków żywioł” – opowiada. – „Teraz witają tych, z którymi odtąd będą tutaj współegzystować. Tak ja to przynajmniej zrozumiałam…”.

Wkrótce po tym wydarzeniu panie Helena, Basia i Maryla Surzyńskie opuściły gościnne Serebryszcze, udając się w długą i niebezpieczną drogę do Rzeszy, do Warthegau – jak teraz nazywała się ich rodzinna Wielkopolska. Państwa Lechnickich zachowały na zawsze we wdzięcznej pamięci. A owo wejście Armii Czerwonej do podchełmskiego majątku, przy całej swej grozie, pozostało w pamięci Basi jak warta uwiecznienia scena filmowa."

na zdjęciu: Helena Surzyńska z córkami Marylą i Basią (u góry)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://www.rp.pl/artykul/364146,364151_Swiadectwa_najazdu.html

Świadectwa najazdu

„Zdelegalizowani” dyplomaci

Polski attaché wojskowy w Moskwie pułkownik dyplomowany Stefan Brzeszczyński:

O ile rząd sowiecki od pierwszej chwili zajął stanowisko w stosunku do Polski wyraźnie nieprzychylne, dowodem czego były jego radiowe komunikaty z pola walki: tendencyjne, a często po prostu wrogie, o tyle ludność sowiecka (na ulicach, w metrze, w sklepie) darzyła nas sympatią, okazywała współczucie.

Od czasu do czasu odbywały się w parku im. Gorkiego masowe mityngi, na których oficjalny mówca naświetlał aktualną międzynarodową sytuację polityczną, oczywiście, z punktu widzenia sowieckiego. Na tydzień przed takim mityngiem pojawiało się ogłoszenie w miejscowej prasie, a przy bramach do parku były wystawiane tablice podające dzień, godzinę i temat.

Taki mityng miał się odbyć 8 września 1939 r. o godz. 2 po południu. Umówiłem się więc z trzema zaprzyjaźnionymi attaché wojskowymi: angielskim, amerykańskim i fińskim, że pojedziemy na ten mityng razem, bo miała być omawiana wojna niemiecko-polska. Wszyscy mówiliśmy biegle po rosyjsku.

Przemówienie było nieprzychylne dla Polaków i zebrani przyjęli je raczej chłodno. Dopiero gdy pod koniec przemówienia mówca podniesionym głosem krzyczał: „A cóż my, sowiecki naród i rząd, mamy patrzeć z założonymi rękami na cierpienia naszych braci Białorusinów i Ukraińców z winy pańskiej Polski?”. Mówca nie dał wprawdzie odpowiedzi na to pytanie, ale zebrani zrozumieli je po swojemu, tj. że wojska sowieckie pójdą na pomoc Polsce! Prawie wszyscy krzyczeli: „W pachod, w pachod protiw wrednym Germancam”.

O godz. 12 w nocy z 16 na 17 września 1939 r. wezwano telefonicznie polskiego ambasadora Wacława Grzybowskiego do Narkomindiełu w bardzo pilnej sprawie. Ambasador, wyjeżdżając, uprzedził mnie i radcę, śp. Tadeusza Jankowskiego, byśmy na niego czekali.

Wrócił pięć minut przed drugą w nocy. Poprosił nas do swego gabinetu. Był blady i mocno przybity. Powiedział nam: – Sprawdziły się nasze przewidywania: dziś o godz. 4 rano wojska sowieckie przekroczą granicę polsko-sowiecką na całej jej długości.

Przyjął mnie Władimir Potiomkin, zastępca Mołotowa, i chciał mi doręczyć oficjalną notę na ten temat, której ja nie przyjąłem. Więc powiedział mi brutalnie, że rząd polski i naczelny wódz uciekli do Rumunii i że Polska jest zajęta przez wojska niemieckie. Dla ratowania swych pobratymców Białorusinów i Ukraińców wojska sowieckie wkraczają dziś, 17 września 1939 r., o godz. 4 rano do Polski. Odpowiedziałem mu na to, że jest to jednostronny i samowolny akt rządu sowieckiego w stosunku do Polski, z którą ma pakt o nieagresji, wciąż obowiązujący tak rząd sowiecki, jak i rząd polski.

Potiomkin na to odpowiedział, że rząd polski nie istnieje, nie istnieje więc i pakt i polscy dyplomaci. Od tej chwili nie przysługują Polakom tytuły dyplomatów. Jest po prostu grupa Polaków zamieszkałych w sowieckiej Rosji, którzy za czyny niezgodne z prawodawstwem sowieckim będą sądzeni przez sądy sowieckie.

(...)Ambasador Grzybowski po naradzie z paru starszymi członkami ambasady i konsulem moskiewskim zmienił kierunek naszego wyjazdu na Helsinki i Sztokholm. Ambasador włoski, jako zastępca dziekana, powiadomił o tym Narkomindieł i przy tej okazji poprosił o przyspieszenie wydania wiz polskim dyplomatom.

Konsulaty polskie w Kijowie i Mińsku otrzymały polecenie niezwłocznego przyjazdu do Moskwy, gdzie mają oczekiwać na wizy wyjazdowe do Helsinek.

Tymczasem na parę dni przed wyjazdem z Kijowa do Moskwy naszego konsulatu konsul Matusiński został wezwany o godz. 23 do jakiegoś urzędu sowieckiego. Z uwagi na niezwykłą porę wziął z sobą dwóch szoferów i... nigdy do konsulatu nie powrócili. Ktoś z konsulatu zatelefonował do naszej ambasady. Powiadomiony o tym zastępca dziekana został przyjęty po paru dniach przez samego Mołotowa, który udał zdziwionego i po chwili namysłu odpowiedział zastępcy dziekana, że najwidoczniej uciekli do któregoś z sąsiednich krajów i on, Mołotow, zarządzi dochodzenie w stosunku do kijowskich władz bezpieczeństwa. Po paru dniach przyjechał do Moskwy konsulat kijowski bez p. Matusińskiego i dwóch szoferów; przyjechała natomiast pani Matusińska z małą córeczką.

Konsulatowi w Leningradzie nie pozwolono oddać gmachu i dobytku państwowego pod opiekę innemu konsulowi i niemal siłą wyrzucono personel z gmachu konsulatu, a konsulatowi mińskiemu urządzono ponadto demonstrację „oburzonego ludu” tak, że milicja z „trudem” ich obroniła przed pobiciem, wskutek czego personel konsulatu stracił swój bagaż osobisty.

Porwanie konsula

Notatka w sprawie zaginięcia konsula RP w Kijowie Jerzego Matusińskiego:

Po ponownym nawiązaniu stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską i Rosją w lecie 1941 r. ambasada polska w Moskwie kilkakrotnie zwracała się do władz sowieckich w sprawie losu p. Jerzego Matusińskiego oraz obydwu szoferów i w sprawie poszukiwania ich, lecz nie dało to żadnych rezultatów. Władze sowieckie traktowały sprawę zgodnie z twierdzeniem p. Mołotowa: „Pan Matusiński nie jest w naszych rękach”.

Tymczasem nie było to zgodne z rzeczywistością. W szeregach Wojska Polskiego tworzonego w ZSRR znalazł się p. Andrzej Orszyński, jeden z szoferów, którzy zniknęli wraz z p. Jerzym Matusińskim w nocy 30 września 1939 r. Szofer Orszyński prawdopodobnie przez pomyłkę wypuszczony został przez władze sowieckie z więzienia po wydaniu dekretu sowieckiego o zwolnieniu więźniów polskich.

Andrzej Orszyński zeznał protokolarnie, że owej nocy 30 września 1939 r. w Kijowie zostali wszyscy trzej: radca Jerzy Matusiński, szofer J. Łyczek i on, Andrzej Orszyński, aresztowani przez NKWD bezpośrednio po zajechaniu auta konsulatu przed gmach Narkomindiełu w Kijowie i przewiezieni do więzienia w Kijowie, gdzie umieszczono ich w osobnych celach. Osiem dni później przewieziono ich pociągiem w osobnych przedziałach – Orszyński widział wsiadającego do pociągu p. Matusińskiego – do Moskwy, dokąd przybyli 10 października 1939 r. i umieszczeni zostali w słynnym więzieniu na Łubiance. Orszyński przebywał w tym więzieniu do końca lipca 1941 r., po czym ewakuowano go do Saratowa, skąd wreszcie został zwolniony.

Komdiw w Grodnie

Dowódca 6. Korpusu Kawalerii Grupy Konno-Zmechanizowanej Frontu Białoruskiego komdiw (gen. mjr) Andriej Iwanowicz Jeremienko:

W walkach na podejściach do Grodna wszystkie trzy samochody pancerne, z których kolejno dowodziłem walką, zostały uszkodzone. (...)

Przeciwnik podpalał nasze czołgi, oblewał je z domów gorącą cieczą. Spłonęło już kilka wozów bojowych. Młodzi, jeszcze nieostrzelani w bojach czołgiści pogubili się. Wtedy zdecydowałem się sam poprowadzić ich do walki. Wsiadłem do czołgu BT-5 i rozkazałem jednemu pułkowi czołgów iść za mną w kierunku na duży most.

Za moim czołgiem szło w pierwszym rzucie jeszcze dziesięć. Przed mostem mój wóz został trafiony. Zatrzymały się idące jego śladem czołgi. Przeciwnik „polewał” nas ołowiem. Wyjść z wozu, by dać jakikolwiek znak, nie było można, a łączności radiowej w czołgach nie było. (...)

Zaledwie przesiadłem się do drugiego czołgu, znowu niepowodzenie. Niedaleko mostu czołg się zapalił.

Trzeci raz na czołgu BT-7 poprowadziłem kolumnę nie na główną ulicę, ale po ulicy nadbrzeżnej. (...)

Na moście nawiązaliśmy walkę z punktami ogniowymi przeciwnika. Z brzegu wspierało nas jeszcze pięć czołgów. Ten nierówny bój trwał przeszło godzinę. Wystrzelaliśmy całą jednostkę ognia, niszcząc około 20 punktów ogniowych przeciwnika. Mój czołg także miał uszkodzenia: trzy przestrzeliny, przeszło 20 dużych wgięć. Rozbity został karabin maszynowy, oba celowniki, chłodnica, uszkodzony zbiornik na paliwo. Wszyscy byliśmy ranni: kierowca, ładowniczy i ja. Na resztkach benzyny na tylnym biegu z trudem uszliśmy do ukrycia. (...)

Małego wzrostu, w szmacianych butach...

Halina Balcerak o wydarzeniach w Dziśnie na Białorusi:

17 września nad ranem około godz. 3 usłyszeliśmy strzały. Bolszewicy wkraczali do miasta przez most nad Dzisienką (do 1991 r. jeszcze nie zdążyli naprawić mostu uszkodzonego w czasie wojny) i przez bród na Dźwinie. Ale chyba nie zaskoczył naszej małej grupki żołnierzy KOP, do której dołączyli chłopcy z naszego gimnazjum. Kierował nimi nauczyciel geografii, kolega mojego ojca, por. rez. mgr Zygmunt Giergowicz – zamordowany potem w Katyniu. Jego żona, śliczna pani Anna Giergowiczowa, mieszkała po wojnie gdzieś na Śląsku.

Nasi żołnierze ostrzeliwali się ostro, słychać było nieustanną kanonadę. Niestety bolszewicy byli silniejsi, było ich dużo i nasi około godz. 7 rano wycofali się w stronę Łotwy, kraju zawsze nam przyjaznego.

Zobaczyliśmy tych – oczekiwanych z utęsknieniem przez część naszej społeczności – żołnierzy sowieckich; byli dziwni: małego wzrostu, na krzywych nogach, brzydcy i mieli na głowach te dziwne czapki, a także w szmacianych butach. Byli strasznie głodni. Paru wpadło do domu i prosili o jedzenie. Wzięli chleb, jakąś wędlinę, od ojca papierosy itp. Sami żołnierze byli w miarę grzeczni i zaraz ruszyli dalej w Polskę, a do Dziśny wkroczyło NKWD. Wreszcie nasi komuniści mogli się wykazać i nacieszyć. Nie da się ukryć, że byli to głównie Żydzi i paru Białorusinów (...). Nosili oni spisy – zrobione już wcześniej – „trefnych” Polaków.

Jednym z nich był mój ojciec, bo walczył w dwudziestym roku z bolszewikami. Wieczorem był spektakl. Mieszkaliśmy w alei Józefa Poniatowskiego, naprzeciw szpitala; w środku ulicy między drzewami stało za metalowym płotkiem popiersie Józefa Piłsudskiego. Nasi Żydzi przyszli tu z pochodniami i śpiewając Międzynarodówkę, rozbijali to popiersie. Przynieśli też ze sobą łomy i siekiery; wrzeszcząc, tłukli na drobne kawałki Marszałka. Patrzyłam z okna przerażona, zszokowana. Na razie zostawili nas w spokoju. Natomiast zamknęli wszystkie sklepy i towary trzymali dla swoich towarzyszy zza wschodniej granicy. (...)

Po paru tygodniach nowe władze zapędziły nas do szkoły i nauczyciele byli na razie potrzebni. Od razu musieliśmy „umieć” mówić po rosyjsku i pisać cudaczną dla nas cyrylicą!

Nauczycielka, piękna Żydówka, koleżanka mojej mamy, absolwentka Uniwersytetu im. St. Batorego, powiedziała do mnie: „Pierestań goworit etim sobaczim jazykom, waszej Polszy uże nikogda nie budiet!”.

Spasajs, biełyje!

Plutonowy Wincenty Surynt ze szwadronu KOP „Krasne”:

Gdy czołgi sowieckie nadjechały do wsi i pierwszy czołgista zobaczył ciało Sawickiego, specjalnie wjechał na zwłoki i zmiażdżył go zupełnie. Po ich przejechaniu nie zostało prawie śladu i później matka zabitego przez długie tygodnie przychodziła na to miejsce, brała ziemię do woreczków i nosiła na zrobioną w swojej wsi mogiłę. O losie zwłok drugiego ułana nigdy się nie dowiedziałem.

Wracając do naszych losów, to cały pluton po powrocie porucznika wycofał się na Krasne, gdzie szwadron był już gotów do wymarszu. Ludzie przelękli stoją na ulicy, a do nas podbiega Żyd Alperowicz z walizką w ręku i woła na mnie: „Panie Surynt, w tej walizce są pieniądze państwowe, zabieraj je pan”. Ja do niego: „Teraz już za późno, trzymaj je pan”. Były to pieniądze zebrane przez niego od miejscowych Żydów na FON, a raczej tylko ich część, bo przekazał poprzednio już 25 000 zł do skarbu, olbrzymią sumę jak na takie małe miasteczko. (...)

Parę kilometrów za Oszmianą czołgi weszły nam na ogon. Galopem waliliśmy traktem pod górę, z obu stron wysokie nasypy, zaczęły się mieszać nasze wozy taborowe, taczanka na końcu pruła ogniem, ale czołg jednak po prostu zmiażdżył ją razem z kapralem i trzema końmi. Zaczyna się ogromne zamieszanie. Szwadron skręca w lewo, zastępca dowódcy szwadronu oraz kpr. Skrunc jadą prosto na Wilno, ja zaś w grupie 18 jeźdźców skręcamy w prawo. Jest z nami plut. Ciechan, kpr. Miłosz, ja i 15 ułanów.(...)

Gdy tak walimy przez pole, nagle widzimy duży oddział kawalerii sowieckiej idący stępem w poprzek naszej drogi. Bez rozkazu, bez zwalniania tempa, wszystkie szable jak jedna wylatują z pochew. Pędzimy cwałem w kierunku zagajnika. A ci zbaranieli, ta chwila była moją najprzyjemniejszą przygodą w życiu. Zamieszanie, jakie zrobiło się w tej bolszewickiej kolumnie, trudno opisać. Nierąbani, niebici, spadali ci „kawalerzyści” ze swych koników, inni wiali w tym samym co i my kierunku, do zbawczego zagajnika. Krzyki „udieraj, spasajs, biełyje” rozległy się z boku. A my pod wodzą kpr. Miłosza, konie prują jak na ćwiczeniach, szable błyszczą, wspaniała szarża, choć krew się nie polała. (...)

Wychodzimy z lasu, a tu pełno czołgów. Stajemy. Zbliża się jakiś komandir sowiecki. Ja zaczynam coś mówić, plącze mi się jednak język. Rotmistrz Anton macha ręką i sam doskonałym rosyjskim poddaje oddział. Rozdzielają konie od ludzi, każą rzucać broń na stos, rewidują; nas dwóch trzymają na boku. W ten sposób szwadron kawalerii KOP „Krasne” przestał istnieć. (...)

Gimnazjalistów rozstrzeliwali

Marian Trachimowicz o walkach w Grodnie:

W 1939 r. miałem czternaście lat. W końcu sierpnia 1939 r. ojciec mój, Teodor Trachimowicz, został zmobilizowany (miał 44 lata) i przydzielony do ochrony mostów w miejscowości Mosty. Po przekroczeniu przez wojska sowieckie granicy polskiej 17 września jednostka, w której służył mój ojciec, otrzymała rozkaz powrotu do Grodna. Niedaleko od Mostów w lesie pociąg został ostrzelany i zatrzymany (barykada ustawiona na torach) przez partyzantów-komunistów. Ojcu mojemu wraz z kilkoma kolegami udało się uciec i 18 września dostać się do Grodna. Wraz z kolegami patrolował ulice miasta oraz zwalczał strzelających do polskich żołnierzy komunistycznych dywersantów. W czasie patrolowania ulicy Brygidzkiej z kamienicy znajdującej się na rogu placu Batorego (naprzeciwko kościoła farnego) padły zdradzieckie strzały – dwóch kolegów z patrolu zginęło, a ojciec cudownie ocalał. Widziałem zabitych – w pozycji siedzącej opartych o ścianę sklepu Lewandowskiego. Jeden z nich nazywał się Kozłowski.

Z Henrykiem Bochenkiem i Mietkiem Górewiczem pełniliśmy służbę harcerską w czasie obrony Grodna. Zginęli m.in. moi koledzy: Lebioda i Budzyński.

Nad Niemnem bolszewicy wyciągnęli z piwnicy i rozstrzelali braci Waniukiewiczów. Wiadomość tę przekazała nam ich siostra Ola.

Ojcu memu i jego koledze, Brażukowi, udało się uratować (brali udział w walce z sowieckimi czołgami), natomiast koledzy ojca – Czuszel i Sarosiek – zostali wywiezieni. Czuszel (z zawodu fryzjer, miał fryzjernię na ulicy Brygidzkiej) z Rosji już nie wrócił.

Cywilnymi organizatorami walki z bolszewikami byli m.in. wiceprezydent Sawicki i komendant straży pożarnej Mikulski (jego córka mieszka obecnie w Warszawie). Matka moja zdołała spalić umundurowanie ojca i moje gimnazjalne ubranie (gimnazjalistów Rosjanie rozstrzeliwali za udział w walkach).

Żołnierze, ochotnicy i uczniowie

Mieczysław Wołodźko o obronie Grodna:

Było to 20 września rano. Zaczęli tworzyć te drużyny szturmowe, więc się do nich zgłosiłem. (...)

Biegliśmy jedną ulicą, dobiegliśmy do rogu ulicy i tu stał czołg. I strzelał na wprost z karabinu i z armaty.

I znowu to samo: żołnierze zaczęli uciekać, a ja tylko przebiegłem przez ulicę i nawet chciałem dostać się do domu, ale drzwi były zamknięte, a on jak walił, to walił w szyby. W pewnym momencie przestał strzelać, coś mu się popsuło. Więc my zza rogu do niego strzelaliśmy i rzucaliśmy granaty i w pewnym momencie otworzyła się klapa, wyskoczył jeden z żołnierzy, ale w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, kto to jest. Jak strzelaliśmy do czołgu ze wszystkich stron, ten żołnierz dostał pocisk w twarz. Wydostał się z czołgu i upadł. Podbiegliśmy do niego, a on mówi: „Towariszczy, nie zabijajcie mnie”. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że są to bolszewicy.

Przyłączyli się do nas uczniowie, robotnicy, nieśli amunicję, pomagali nam... To była cała grupa, tak że wojsko jako wojsko już przestało być, tyle tylko, że w tej grupie byli i żołnierze, i uczniowie. Dobiegliśmy do tego bolszewika i ktoś z robotników zaczął mu przeszukiwać kieszenie i znalazł jakąś legitymację. Przeczytał i krzyczy: „Słuchajcie! To taki nie taki, to Żyd. W tym i w tym roku uciekł do Rosji”. Był on w stopniu lejtnanta. Jakiś żołnierz-lotnik skoczył do niego z karabinem, chyba chciał go dobić – trudno mi w tej chwili powiedzieć – w każdym razie zasłoniłem mu drogę, bo byłem w harcerstwie: jak dobijać rannego? To było nie do pomyślenia. Ja i jakiś jeszcze żołnierz wzięliśmy go na karabiny i chcieliśmy wnieść do bramy na tej ulicy. Zobaczyliśmy tam trzy osoby przez niego zabite. Jak strzelał z armatki i z cekaemu, to w bramie stali ludzie. Pocisk uderzył w tę bramę żelazną i zabił kobietę i dwóch mężczyzn czy odwrotnie – nie pamiętam. Rzuciliśmy go tam.

(...) biegliśmy w stronę koszar. Patrzymy – stoi beczka z benzyną i nalewają benzynę do butelek. Dzieciaki przynoszą butelki z różnych stron, a harcerki, czy ktoś, nalewają benzynę, i tam spotkałem znów tego kolegę z Landwarowa, Stankiewicza. Nabraliśmy tej benzyny do wiadra, w butelkach, ale wiadrem, i biegniemy dalej. Nad samym Niemnem, zaraz przy koszarach, znów stał czołg. Też strzelał do nas i też nie mógł ruszyć, bo jedna z jego gąsienic buksowała. Odkręcił się frontem do nas i też strzelał i z armatki, i z cekaemu. Przeważnie jednak z cekaemu. A tu, przed czołgiem, chyba ze dwadzieścia kilka metrów były wykopane okopy, w których my byliśmy z tą benzyną.

W tym czasie zaczął krążyć samolot, kukuruźnik. Nie rzucał bomb, tylko krążył. Ponieważ było to tuż nad Niemnem – po drugiej stronie rzeki szła jakaś tyraliera, w zielonych ubraniach. I nie wiadomo, czy to byli nasi...

Oni byli może jakieś dwieście metrów od rzeki, także odległość między nami była może do trzystu – czterystu metrów. W mojej drużynie był podchorąży bez stopnia, Hlebowicz, i on krzyknął: „Nie strzelać, przerwać ogień”. Dostał się do Niemna, dorwał jakąś łódkę i płynął na drugą stronę. Kiedy dopłynął do połowy rzeki, odwrócił się i krzyknął: „Strzelać, bolszewicy!”. Padł na dno, a prąd rzeki poniósł go z łódką, a wtedy z naszej strony zaczęli z cekaemu siać i rzeczywiście wielu żołnierzy padło.

Bali się zrobić trumnę...

List Bronisława Wysiekierskiego do Barbary Ścisłowskiej opisujący pogrzeb jej męża, rotmistrza Apoloniusza Ścisłowskiego, poległego w Kodziowcach 22 września 1939 roku:

Kochana Basiu!

Dziękuję Ci za nadesłane wiadomości. Na list Twój, który wczoraj otrzymałem, spieszę Ci donieść o tych smutnych i niezapomnianych dla mnie chwilach, jakie spędziłem z Twoim biednym Luśkiem. Ja chciałem zabrać Zochę i Dankę do Pełeł, więc wyjechałem do Warszawy, lecz nie dostawszy się, wróciłem do domu.

Otóż w drodze powrotnej dojechałem do Grodna, a z Grodna piechotą, gdyż nasi odstępowali przed bolszewikami. W tej drodze spotkałem się ze śp. Luśkiem i tak rozstaliśmy się we wsi Kodziowce, gm. Balla Wielka, i tam 22 września w piątek o godz. 6 Lusiek dostał postrzał w bok i kula przeszła przez brzuch i po krótkiej chwili zmarł. Przenieśli go koledzy do stodoły i wszyscy się gdzieś ulotnili, więc ja zostałem, aby zająć się pogrzebem. Ponieważ ludzie i ja obawialiśmy się bolszewików, to nikt nie chciał zrobić mi trumny.

Wtedy udałem się do sąsiedniej kościelnej wioski Sylwanowicze (popr.: Sylwanowce) z prośbą do miejscowego księdza Średnickiego, aby mi w tem pomoc okazał, lecz i on, biedak, wystraszony ledwo że udał się na cmentarz, bo tam jest pochowany śp. Lusiek. Pokropił ciało, odśpiewaliśmy z ludźmi, co kopali groby, modlitwy i na tem koniec. Chciałem zakupić mszę, ale powiedział mi, że już ma dzień zajęty, więc prosiłem go o deski na trumnę, to powiedział, że nie można tak wynosić go ponad innych itd., słowem, dostałem jedną dłuższą i dwie krótsze deski, położyłem więc ciało na takiej desce, a krótszą jedną pod głowę, drugą pod nogi: a ponieważ jest we wspólnym grobie, to ciało jego jest na samem wierzchu, okryte płaszczem, i tak robiłem, gdyż myślałem o tem, że będzie po wojnie pochowany inaczej, a więc żeby to było możliwe do wykonania.

Do tego stopnia bali się ludzie coś robić, że nawet deski piłować i zanieść na cmentarz musiałem sam. Co zaś do pamiątek, to musieli koledzy zabrać, gdyż przy nim nic nie było, a myśląc o jakichś dla was pamiątkach, wyciąłem trochę włosów znad czoła, następnie, kładąc do grobu, zauważyłem spinki w mankietach, więc włosy, myślę, będą dla żony i matki, a spinki zdjąłem z myślą o pamiątce dla syna. Więcej nic po nim nie mam i jeżeli nie koledzy zabrali, to pewno bolszewicy. Ja siedzę tu i gospodaruję sam z młodym szesnastoletnim chłopcem, więc to bardzo ciężko, a przy tym bez koni.

Miałem wiadomość, że jakoby księdza Kryńskiego zamordowali bolszewicy. Wracając, wstąpiłem do Zelwy i tam przysłał Lusiek swój motocykl na przechowanie, pewnie też przepadnie.

Zemsta na bezbronnych

Podporucznik rezerwy Józef Klauda o wydarzeniach w rejonie Wytyczna:

W domu zastałem generała brygady ze sztabem. Jak się okazało, był to dowódca KOP, gen. bryg. Wilhelm Orlik-Rückemann, ze swym sztabem. Poinformowałem go o sytuacji w okolicy i niedawnym przemarszu Armii Czerwonej w kierunku na Cyców-Łęcznę-Lublin. Rankiem następnego dnia – w niedzielę 1 października 1939 r. – od strony starego gościńca prowadzącego do Łęcznej, około godz. 8, pokazało się trzech jezdnych. Po stwierdzeniu przez lornetkę, że to bolszewicy, w tym oficer – leżący przy erkaemie kapral (stanowisko erkaemu znajdowało się przy skrzyżowaniu dróg obok mego domu) pociągnął po jezdnych serią. Oficer spadł z konia, dwaj pozostali odjechali galopem. Po kilkunastu minutach z tego samego kierunku nadleciały pociski artyleryjskie, a jednocześnie ukazała się atakująca piechota bolszewicka, wsparta samochodami pancernymi. Usytuowana w lesie koło Wólki Wytyckiej nasza bateria dział 75 mm odpowiedziała ogniem, powodując panikę na stanowiskach artylerii bolszewickiej (opowiadali mi o tym mieszkańcy kolonii podworskiej, gdzie były stanowiska sowieckiej artylerii).

Walka trwała około trzech godzin. Na skutek wyczerpania amunicji nasze oddziały wycofały się w kierunku lasów w rejonie Doniniczyna i Wólki Wytyckiej, gdzie część wojska rozproszyła się na rozkaz dowódców. Inni, w tym bateria dział 75 mm, w szyku zwartym wycofali się na północ. Wskazałem dowódcy baterii przejście przez bezdroża „Durnego Bagna” w kierunku na Lipniak-Janówkę-Sosnowicę. Część żołnierzy dostała się do niewoli bolszewickiej.(...) Rannych polecili wnieść do Domu Ludowego, gdzie zamknęli ich na klucz, nie udzielając pomocy lekarskiej. Pozamykali również okiennice, aby nikt nie mógł wydostać się ze środka. Dopiero w poniedziałek, 2 października 1939 r., zjechała z Włodawy sowiecka kolumna sanitarna, niby w celu udzielenia rannym pomocy lekarskiej. Oczywiście wszyscy ranni zmarli z upływu krwi. Poległych i zmarłych z ran żołnierzy polskich obdarto z mundurów, a dokumenty złożono na stos i spalono. Umundurowaniem podzielili się żołnierze sowieccy i miejscowi Ukraińcy. (...)

Oto kilka faktów, które widziałem osobiście. Już po zakończeniu walk w rowie przydrożnym, biegnącym obok moich zabudowań, czerwonoarmista zastrzelił bezbronnego szeregowego, każąc mu uprzednio podejść do siebie. Przed zgonem żołnierz ten zdążył mi jeszcze powiedzieć, że nazywa się Kazimierz Sykut. Na drodze, w pobliżu mego domu, leżał żołnierz polski ranny w brzuch. Miejscowi Ukraińcy bili go i kopali. Przed śmiercią powiedział mojej sąsiadce, Polce, że nazywa się Władysław Matusiak i pochodzi z Pruszkowa. Sąsiadka przekazała mi jego nazwisko. W pobliżu zabudowań dworskich bolszewicy rozstrzelali trzech bezbronnych, wziętych do niewoli, żołnierzy polskich. Ciała ich polecili zakopać w przydrożnym rowie (...) Rozebranych do bielizny żołnierzy polskich w liczbie osiemdziesięciu siedmiu pochowano w rogu prawosławnego cmentarza znajdującego się naprzeciwko młyna. Trzech żołnierzy wyznania mojżeszowego zabrali Żydzi na kirkut do Włodawy, a trzech rozstrzelanych (jak podałem wyżej) zakopano w rowie przy szosie. Ogółem straty polskie w boju pod Wytycznem wyniosły dziewięćdziesięciu trzech poległych w walce, zmarłych z ran na skutek nieudzielenia im pomocy lekarskiej, zamordowanych i rozstrzelanych po zakończeniu walk. Straty sowieckie jako strony atakującej musiały być proporcjonalnie wyższe, stąd wściekłość i zemsta na bezbronnych.

W 1947 r., gdy przebywałem jeszcze w więzieniu, władza ludowa ekshumowała wszystkich żołnierzy zarówno z cmentarza prawosławnego, jak i z rowu przy szosie na cmentarz wojenny do Włodawy. Spoczywają tam pod bezimiennymi krzyżami, a napis na stojącym pośrodku cmentarza pomniku głosił, że „Polegli w walce z hitlerowskim najeźdźcą”.

Komandir i polski oficer

Podporucznik rezerwy Jarosław Siemianow z baonu KOP „Dederkały”:

Szedłem w szpicy oddziału rozpoznawczego i w opłotkach nieznanej wioski nagle wyrosła przed nami grupa cywilów z czerwonymi opaskami i gwiazdami. Dowodził nimi oficer w randze młodszego lejtnanta, który na wieść, że idziemy walczyć z Niemcami pod Lwowem, ryknął śmiechem. Krztusząc się z pogardliwej uciechy, oznajmił swoim ludziom, że „polskije rebiata idut ratować ojczyznę”, po czym nagle spoważniał, podszedł do mnie i gniewnie wyciągnął rękę do moich naramienników, sycząc, że nasza ojczyzna już nie istnieje, a on zaraz pokaże, co znaczy polski oficer. Zanim dotknął munduru, leżał już zalany krwią po ciosie, jaki wymierzyłem mu kolbą visa.

Huknęły strzały, rozległy się jęki wśród żołnierzy sowieckiego patrolu. Nie wiem nawet, czy ktoś poległ, bo oto nadciągnął Skrocki ze swoimi żołnierzami i po naszych przeciwnikach została garstka przerażonych zwykłych ludzi, którym nagle minęła buta i poczucie wyższości. Pozbierali rannych wraz z zakrwawionym „komandirem” i wynieśli się czym prędzej. (...)

W Krzemieńcu było już NKWD i administracja sowiecka. Rosjanie zostawili w spokoju naszych żołnierzy, ale oficerów i podoficerów konsekwentnie wyłapywali i rozbrajali. Kilku, którzy odmówili oddania broni, zastrzelili bez pardonu.

Mord na generale

Alfreda Olszyna-Wilczyńska, żona dowódcy DOK III Grodno:

Około godz. 6.30 zapukał do naszego pokoju adiutant męża, (kapitan art. Mieczysław Strzemeski, 22 września – red.) meldując, że trzeba już jechać. (...)

Jechaliśmy może pięć minut, gdy zamajaczyły przed nami dwa czołgi sowieckie. Posypały się strzały karabinowe z tyłu i z przodu. Odwrotu nie było. Droga była bardzo zła, rozmokła po kilkudniowych ulewnych deszczach, samochód ciężki i długi (Buick). Zanim szofer zdążył przełożyć biegi, obskoczyli nas żołnierze sowieccy z granatami i karabinami gotowymi do strzału z okrzykiem: „Stój, wylezaj, a to ubijem na miestie”. Opierać się czy wyjść – rezultat ten sam, bo wszystko stało się tak błyskawicznie, że obrona z samochodu była niemożliwa. Pierwszy wysiadł kapitan, za nim ja, a w końcu mąż, szofer i pomocnik. Zostaliśmy od razu otoczeni. Przed każdym z nas stał jeden bandyta z granatem przy twarzy, a drugi z wycelowanym karabinem, zaś dwaj komisarze poczęli nas rewidować, przede wszystkim mnie, potem kapitana i męża. Zabrali nam wszystko: ubranie, pieniądze, wszelkie drobiazgi, a nawet zepsutą zapalniczkę kapitana.

Po ograbieniu nas zapytywali kilkakrotnie męża, kim jest i czym dowodzi. Odpowiedział, że jest oficerem i dowodzi wojskiem. Następnie pytali, czy dużo wojska jest w pobliżu. Odpowiedzi na to już nie otrzymali. Wobec tego mężowi i kapitanowi kazali iść na lewo pod czołgi, a mnie na prawo do stodoły. (...)

Po kilku minutach „zagrały” karabiny maszynowe, rozpoczęła się strzelanina, następnie wszystko ucichło. W tym momencie żołnierz sowiecki przyniósł mi do stodoły walizkę męża związaną sznurem generalskim. (...) Na pudełku od papierosów i neseserze męża były krwawe plamy. Zdrętwiałam oniemiała.

Walka trwała dalej. Ale na mnie to już nie robiło wrażenia. Chodziłam po stodole, załamując ręce, prosiłam tych ludzi, by mnie wypuścili, lecz bez skutku. Nagle wszystko ucichło, tylko z daleka dochodził szum odjeżdżających czołgów. Wybiegłam ze stodoły mimo protestów i gróźb i już z daleka zobaczyłam dwie ciemne plamy na polu pod krzakami. Biegłam szybko przez mokradła, a za mną wybiegł jeden z mężczyzn ze stodoły.

Wiedziałam już, że tam leży mój mąż i jego adiutant, lecz miałam jeszcze nadzieję, że może żyją, może są tylko ranni. Niestety, widok, który się ukazał moim oczom, był tak okropny, że nie miałam sił iść dalej. W oczach mi wszystko tańczyło.

W tym momencie mężczyzna, który szedł za mną, chciał mnie zawrócić, a pozostali wołali z daleka, żeby nie zbliżać się do leżących, bo bolszewicy mogą nas za to zastrzelić. To mi dodało sił i energii do opanowania nerwów. „Nie, nie – krzyknęłam – ja go muszę zobaczyć, muszę podejść bliżej, bo go tak nie zostawię tutaj!”.

Wyrwawszy się z rąk trzymającego mnie, pobiegłam naprzód, lecz siły znów mnie opuściły. Nie mogłam znieść tego widoku.

Mąż leżał twarzą do ziemi, lewa noga pod kolanem była przestrzelona w poprzek z karabinu maszynowego. Tuż obok leżał kapitan z czaszką rozłupaną na dwoje, a zawartość czaszki leżała obok, wylana jako jedna krwawa masa. Na czerepie sterczały zmierzwione, oblepione krwią włosy.

Głowa męża była nienaruszona, lecz bałam się odwrócić go twarzą do góry, obawiając się, że twarz będzie tak samo zmasakrowana jak kapitana. Poprosiłam więc owego mężczyznę, żeby on najpierw zobaczył, jak mąż wygląda, ja stanęłam z boku i ukradkiem podpatrywałam, chcąc się przekonać, czy będę mogła znieść ten widok. Na szczęście głowa męża była cała, tylko oczy i nos stanowiły krwawą masę, a mózg wyciekał uchem.(...) Widok był potworny. Podeszłam bliżej, zbadałam serce i puls, choć wiedziałam, że to jest daremne. Był jeszcze ciepły, ale nie żył. (...)

Zaczęłam gorączkowo szukać jakiegoś drobiazgu, jakiejś pamiątki, lecz w kieszeniach męża nie było nic. Zrabowali nawet Virtuti Militari i ryngraf z Matką Boską, który mu włożyłam do kieszeni w pierwszym dniu wojny.

Masakra osadników

Antoni Tomczyk o wydarzeniach w rejonie Skidla i Żydomli:

Na Grodzieńszczyźnie, blisko Skidla i Żydomli, istniały trzy osady wojskowe: Budowla, Lerypol i Rokicie. Powstały one w 1922 r. na ziemi księcia Czetwertyńskiego, wykupionej przez rząd polski.

Osadnicy, z wyjątkiem kilku starszych wiekiem oficerów, stanowili szarą, frontową brać legionową, najczęściej z ochotniczego zaciągu w 1921 r. Pracowici, kontaktowi, pełni młodzieńczej jeszcze fantazji, wnieśli między zaścianki szlacheckie i okoliczne wioski białoruskie nowy, pionierski sposób życia i gospodarowania. Wolni od uprzedzeń, żenili się ze szlachciankami, Białorusinkami, a nawet przywozili żony z centralnej Polski. Po kilkunastu latach ciężkiej, mozolnej pracy i wielu wyrzeczeń doprowadzali swoje gospodarstwa do rozkwitu. (...) 22 września 1939 r. około godz. 8 wkroczyła do Lerypola grupa kilkunastu mężczyzn. Najpierw otoczyli dom generała Antoniego Szyllinga. Generał był na wojnie i dowodził Armią „Kraków”, jego rodzina mieszkała w Warszawie, a rządca Jóźwicki wyjechał do Lerypola kilka dni wcześniej. Sąsiad generała, kapitan Jan Górnicki, też był nieobecny w domu. Przybysze wyprowadzili na podwórko pod bronią szesnastoletniego Tadeusza, syna kapitana, i jego wujka, Władysława Górnickiego. Z następnego domu zabrali Stanisława Barszcza.

Gdy wreszcie gromada ludzi zbliżyła się do naszych zabudowań, doznaliśmy ulgi i odprężenia, bowiem okazało się, że obydwu Górnickich i Stanisława Barszcza prowadzili znajomi Białorusini z okolicznych wiosek. (...) Wśród nich wyróżniał się notoryczny złodziej i recydywista Aleksander Nikołajewicz Kurpik, znany powszechnie pod przezwiskiem Bazelik, oraz jego szwagier Władymir Iwanowicz Płachowicz. (...) Uzbrojeni byli w karabiny, szable, siekiery, a na rękawach mieli pozakładane czerwone opaski. (...) Arciukiewicz wyjaśnił, że w Kurpikach odbędzie się ważne zebranie, na którym przedstawiciel władzy sowieckiej będzie mówił o nowych porządkach, jakie tu teraz zapanują. Obecność osadników na zebraniu jest obowiązkowa. Ojciec, Jan Tomczyk, oraz przebywający u nas na wakacjach dziewiętnastoletni Tadeusz Śliwiński dołączyli do idących na to ważne spotkanie w Kurpikach. Wtedy zabrano z domów następnych sąsiadów: Antoniego Pawlikowskiego oraz Ignacego Zarębskiego. Osadnicy, konwojowani przez uzbrojonych ludzi, pomaszerowali w stronę Kurpik i wkrótce zniknęli za nierównością falistego terenu. Tymczasem od strony Obuchowa nadjechali konno dwaj mężczyźni. Dopędzili pieszą kolumnę i po kilku minutach ciszę rozdarły wystrzały karabinowe oraz krzyki ludzi. Blisko drogi, na łące Zarębskiego, zamordowano siedmiu Polaków, masakrując ich ciała z dużym okrucieństwem.

Po dokonaniu zbiorowego morderstwa oprawcy wyszli na drogę. Zobaczyli idącego od strony Sawalówki samotnego mężczyznę. Bez kłopotu rozpoznali Smolniaka. Był to samotny biedny Polak mieszkający w ziemiance na skraju Sawalówki.(...) Zapytany, dokąd idzie, odpowiedział, że do Lerypola odwiedzić Tomczyka. Zaczęto go bić. Następnie zawleczono na łąkę Zarębskiego i zakatowanego na śmierć porzucono obok leżącego w kałuży krwi ciała Tomczyka.

(...) Czyża, Mazalewskiego i Mroczka doprowadzono do kępy drzew przy działce Górnickiego naprzeciw zabudowań Stanisława Barszcza. Tu kazano osadnikom klęknąć na skraju dużego wykrotu po drzewie przewróconym w czasie burzy. Nazajutrz zwłoki osadników z łąki Zarębskiego i wszystkich owiniętych tylko w prześcieradła zakopano w wykrocie. Do dziś w tym miejscu znajduje się zbiorowa mogiła. Wiele kłopotów sprawił osadnik Jan Goliński, żonaty z Kacieriną Śliziewicz, Białorusinką z Kurpik. Ukrył się tak zmyślnie, że dopiero po trzech dniach Bazelik i Jakusiewicz z Komotowa wypłoszyli go z kryjówki. Ostrzeliwując uciekającego, próbowali złapać go żywcem. Ranny zapędzony na brzeg Niemna uciekał dalej ostrogą. Wreszcie (nie mając gdzie uciec) rzucił się w nurty rzeki. Bazelik i Jakusiewicz dalej strzelali starannie, celując w głowę człowieka ukazującą się nad powierzchnią wody. Bezkarne polowanie na Polaków zakwalifikowanych do likwidacji w trakcie wkraczania wojsk sowieckich przeradzało się we współzawodnictwo między dywersantami oszołomionymi alkoholem i poczuciem własnej siły. Do dziś powtarza się w Kurpikach, jak jeden z nich, siedząc na zdobycznym koniu, uniósł szablę do góry i zawołał z dumą „Eta szaszka unicztożyła siewodnia dwienadcać czełowiek!”.

* * *

Ostatecznie pojmano i zamknięto w piwnicy Totocia siedmiu osadników z Budowli. Obszerna, murowana piwnica spełniała funkcję aresztu. Uwięziono w niej także Ulidę, sołtysa z Marianówki, oraz złapanego w Komotowie porucznika. Ci dwaj nie byli długo więzieni w piwnicy, bowiem komitet szybko podjął decyzję w ich sprawie. Włodzimierz Aplewicz, Paweł Aplewicz oraz ich kolega Iwan Szyrko z Komotowa zaprowadzili obydwu mężczyzn na cmentarz w Żydomli i tam ich zamordowali. Sołtys Ulida nie miał przy sobie wartościowych rzeczy. Porucznikowi wcześniej zabrano krótką broń i siedem tysięcy złotych. Miał jednak na sobie nowy mundur oficerski. Włodzimierz Aplewicz miał zawsze słabość do munduru. Zdarł mundur z martwego oficera, pozostawiając go na cmentarzu w podkoszulku i spodenkach. Paradując później po wsi w mundurze oficerskim, wyróżniał się elegancją, jak przystało na komendanta milicji rewolucyjnej. 23 września przed zmierzchem wyprowadzono z piwnicy wszystkich osadników, powiązano im ręce sznurami i pod wzmocnioną eskortą poprowadzono w stronę Żydomli. (...)

Żony aresztowanych osadników bezskutecznie poszukiwały swoich mężów. Dopiero po trzech dniach przypadkowo pies Szuby znalazł za szosą skidelską zakrwawioną czapkę swojego pana. Pies zaprowadził do miejsca, gdzie na surowej roli kartofliska usypane były świeże kopczyki. Kiedy kobiety rozgrzebały ziemię, oczom ich ukazał się makabryczny widok. Stanisław Szuba i Jan Zawadzki związani byli ze sobą drutem kolczastym, a z ust wystawały zakrwawione języki oblepione ziemią. Bronisław Przeraziński miał rozpruty brzuch, a jelita rozlane na kolanach. Edwardowi Nowakowi rozłupano głowę na dwie części, natomiast Piotr Krupa miał uciętą głowę powyżej dolnej szczęki. Jan Jagielski był najmniej zniekształcony, miał tylko zdartą skórę z brzucha. Sowieckie służby specjalne kierujące działaniem grup dywersyjnych spieszyły się bardzo z realizacją swoich zadań. Dysponowały wcześniej przygotowanymi spisami Polaków, którzy musieli być zlikwidowani w czasie tak zwanego zamętu wojennego, zanim zostanie ustanowiona stała administracja sowiecka. Ustalono, że administracja nie będzie brudziła [sobie] rąk czystkami i oficjalnie nie będzie wiedziała o morderstwach Polaków.

przygotował M.R. na podstawie: „Wrzesień 1939 na Kresach w relacjach”, oprac. Czesław K. Grzelak, Wydawnictwo NERITON, Warszawa 1999"
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://wyborcza.pl/1,101901,7048300,Zdarzylo_sie_17_wrzesnia__Sowiety_wkroczyly.html

darzyło się 17 września: Sowiety wkroczyły

Urzędnicy w Tarnopolu postanawiają: trzeba oficjalnie powitać Armię Czerwoną. Dlatego radca Olesza zakłada frak, cylinder i bierze służbowy samochód

O wpół do 2 w nocy wezwany nagłym telefonem niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg jedzie na Kreml. Punktualnie o 2 przyjmuje go w swym gabinecie Stalin, któremu towarzyszą ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow i ludowy komisarz obrony Kliment Woroszyłow. Po ciepłym powitaniu Stalin oświadcza, że dziś o 6 rano czasu moskiewskiego Armia Czerwona przekroczy granice Polski na całej linii od Połocka po Kamieniec Podolski. Sowieckie lotnictwo rozpocznie bombardowanie terenów na wschód od Lwowa. Stalin prosi, by w celu uniknięcia incydentów niemieckie samoloty nie latały dalej na wschód niż do linii Białystok - Brześć Litewski - Lwów. Potem odczytuje niemieckiemu ambasadorowi treść noty, która za niecałą godzinę ma być wręczona ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu.

Godz. 2.15: jeszcze w tużurku

O 2.15 w nocy w ambasadzie RP w Moskwie dzwoni telefon. Dyżurujący radca Ignacy Jankowski podnosi słuchawkę. Sowiecki urzędnik z sekretariatu zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira Potiomkina domaga się rozmowy z ambasadorem Wacławem Grzybowskim. Wyrwany ze snu ambasador słyszy, że komisarz Potiomkin wzywa go na godzinę 3 w nocy w celu przekazania bardzo ważnego oświadczenia sowieckiego rządu. Grzybowski uprzedza, że nie spodziewał się nocnego spotkania i może się trochę spóźnić. Przez chwilę deliberuje nad stosownym na tę porę strojem - to przecież już nie wieczór, gdy obowiązuje strój wieczorowy, ale jeszcze nie rano. W końcu wybiera tużurek. Gdy samochód wyjeżdża z bramy ambasady, Grzybowski dostrzega, że zaskoczony milicjant pełniący służbę przed ambasadą pędzi do budki z telefonem. Wezwanie jest naprawdę nagłe, skoro nie zdążono go uprzedzić. Wszystko to nie nastraja ambasadora optymistycznie. Od kilku dni sowiecka prasa z "Prawdą ma czele brutalnie atakuje Polskę, zarzucając władzom prześladowanie Białorusinów i Ukraińców.

Potiomkin oczekuje Grzybowskiego w swoim gabinecie. Sztywno wita ambasadora i odczytuje mu notę sowieckiego rządu. "Wojna polsko-niemiecka ujawniła bankructwo państwa polskiego. W ciągu 10 dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i kulturalne. Warszawa nie jest już stolicą Polski (...) rząd radziecki nie może dłużej obojętnie patrzeć na to, jak pokrewne mu narody ukraiński i białoruski, które żyją na terytorium Polski, zostały w stanie bezbronnym pozostawione swojemu losowi. W tych okolicznościach rząd radziecki nakazał dowództwu Armii Czerwonej wydać rozkaz do przekroczenia granicy w celu wzięcia w obronę życia i mienia ludności Zachodniej Ukrainy i Białorusi.

Grzybowski wysłuchuje jeszcze sowieckich zapewnień, że zostaną użyte wszelkie środki, by wywikłać polski naród z wojny.

Gdy Potiomkin kończy, ambasador przez chwilę zbiera myśli. W końcu oświadcza, że odmawia odebrania noty i przekazania jej polskiemu rządowi. Kategorycznie protestuje przeciw formie i treści noty i oświadcza, że jest to jednostronne zerwanie istniejących i obowiązujących oba państwa układów, w szczególności zaś zawartego w 1932 roku paktu o nieagresji, którego ważność upływa dopiero w 1945 roku. Podkreśla, że polski rząd przebywa i pracuje na terytorium Polski, zaś polska armia ciągle walczy. W trakcie wystąpienia Grzybowski otrząsa się z szoku i wyraźnie nabiera rozpędu. "Gdzie jest wasza słowiańska solidarność, o której mówił pan tyle razy - pyta Potiomkina, i od razu dodaje, że w Polsce swój legion do walki z Niemcami formują Czesi, także Słowianie. Napoleon był już kiedyś w Moskwie, ale póki biła się armia Kutuzowa, nikomu nie przyszło do głowy ogłaszanie upadku Rosji, argumentuje dalej Grzybowski.

"Panie ambasadorze, weźmie pan na siebie ciężką odpowiedzialność przed historią w razie nieprzyjęcia dokumentu tak wielkiej wagi - przerywa poirytowany Potiomkin.

"Gdybym zgodził się na przekazanie tej noty swojemu rządowi, byłoby to dowodem braku szacunku nie tylko dla niego, lecz także dowodem, że straciłem szacunek dla rządu sowieckiego - replikuje Grzybowski. I nadal przekonuje Potiomkina, że na froncie polsko-niemieckim wszystko jest jeszcze możliwe. Sowiecki dygnitarz oświadcza, że w tej sytuacji musi się skonsultować z rządem. Grzybowski odpowiada, że poczeka.

Dochodzi 4.30 nad ranem, gdy znów zjawia się Potiomkin. Sowiecki rząd podtrzymuje swe stanowisko.

Ambasador Grzybowski noty nie odbiera. Wraca do ambasady i pośpiesznie redaguje tekst radiogramu do ministra Józefa Becka. Wysyła go o 5 nad ranem.

Godz. 6.15: sowiecka czapka

Polskie wojska bronią się przed Wehrmachtem wzdłuż linii Augustów - Białystok - Białowieża - Brześć nad Bugiem - Łuków - Dęblin - Kraśnik - Zamość - Tomaszów Lubelski - Rawa Ruska - Lwów - Borysław - Turka, a na zachód od frontu polsko-niemieckiego ciągle bronią się Warszawa, Hel, Oksywie oraz - nad Bzurą - prawie 140 tys. żołnierzy armii "Poznań i "Pomorze.

Pod polską kontrolą ciągle pozostaje jedna trzecia powierzchni kraju. Na tym terenie znajduje się ponad 200 tys. żołnierzy, tylko częściowo uzbrojonych i umundurowanych, pozostających nie w składzie regularnych jednostek bojowych, lecz improwizowanych zgrupowań.

Niemal nikt z polskich władz nie spodziewa się sowieckiej inwazji. Wojna z Niemcami spowodowała osłabienie sił broniących wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Zgodnie z rozkazem naczelnego wodza wszystkie zmobilizowane na kresach jednostki bez zwłoki wysyłano na front, przeciwko Niemcom. Bataliony Korpusu Obrony Pogranicza są przetrzebione ustawicznym wyciąganiem na front najlepszych żołnierzy, broni maszynowej i dosyłaniem rezerwistów pochodzenia niemieckiego, których dowództwo obawia się kierować do walki z Wehrmachtem. Na liczącej ponad 1400 km granicy z ZSRR znajduje się już tylko 18 batalionów KOP. Wraz z dodatkowymi jednostkami to niespełna 20 tys. żołnierzy. Przeciwko nim Stalin rzuca niemal milion żołnierzy, ponad 4 tys. czołgów i samochodów pancernych, niemal tysiąc samolotów. Na wielu odcinkach jednego kilometra granicy bronić ma średnio 10 żołnierzy. I broni.

Pod Husiatyniem o 3 w nocy wybucha gwałtowna strzelanina. Pełniący nocną służbę w strażnicy sierżant Kolendo wysyła w stronę granicy kilka patroli z erkaemami. Tuż przed czwartą na strażnicę, w której zostało tylko kilkunastu żołnierzy, sypie się lawina strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Żołnierze KOP strzelają celnie. Co rusz któryś z napastników pada w trawę i nie podnosi się. Ale kim są napastnicy? Obrońcy podejrzewają, że mogą to być bandyci albo dywersanci nasłani z Sowietów. Po 6 rano sierż. Kolendo wraz z dwoma żołnierzami schodzi na parter i obrzuca napastników granatami. Po chwili wraca ranny w rękę, ale z sowiecką czapką wojskową i karabinem. A więc to regularne wojska sowieckie! O 8 rano strzelanina cichnie. W świetle dnia widać na przedpolu zabitych i rannych sowieckich sołdatów. W ciszy nagle rozlega się pukanie do tylnych drzwi. To wraca jeden z żołnierzy wysłanych przez sierżanta na patrol. Melduje, że Husiatyń zajęty jest przez wojsko sowieckie, a przez Zbrucz sowieccy saperzy budują drewniany most. Sierżant Kolendo zbiera załogę i mówi: "Koledzy, póki jest cicho i wyjście jest wolne, wszyscy pryskamy, gdzie kto może, i ukrywamy się. Dziękuję wam za służbę!.

Opór strażnic KOP rozrzuconych wzdłuż granicy trwa po kilka godzin. Potem w głąb kraju wlewają się ogromne kolumny sowieckich wojsk.

Godz. 5: zapytanie o intencje

Sztab naczelnego wodza marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonuje w jednej ze szkół na południowym krańcu Kołomyi. O 4.45 do sztabu dociera meldunek mjr. Józefa Bieńkowskiego z placówki wywiadu wojskowego w Czortkowie na Podolu: "Od godz. 3 w rejonie Podwołoczysk, Husiatynia i Załucza jakieś nie rozpoznane z powodu ciemności oddziały usiłują przekroczyć granicę. W chwili obecnej trwa tam walka oddziałów KOP. 10 minut później kpt. Jerzy Fryzendorf z szefostwa wywiadu KOP alarmuje: "O godzinie 4.20 rozpoznano, że są to regularne oddziały bolszewickie. Za nimi słychać szum motorów. Szef sztabu Naczelnego Wodza poleca zbudzić marszałka Śmigłego-Rydza, a sam telefonicznie uzgadnia z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem wysłanie parlamentariusza z pułku KOP "Podole do najbliższego dowództwa sowieckiego z pytaniem o intencje.

Późnym rankiem intencje Kremla są jasne - to inwazja na wielką skalę, prowadzona podstępnie, pod pozorem niesienia pomocy. Na podstęp ten nie dają się nabrać żołnierze KOP, ale w głębi Kresów rezerwiści są zdezorientowani.

Marszałek Śmigły-Rydz zachowuje kamienny spokój. W pierwszym odruchu chce się bić, rozważa warianty ustawienia obrony przeciw nowemu wrogowi. Potem pojmuje, że słabo uzbrojone oddziały tyłowe i zapasowe nie mają w walce żadnych szans. Najważniejsze teraz to ratować ludzi. Po konsultacjach z rządem wydaje po południu rozkaz dla całego wojska: "Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Węgry i Rumunię najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie natarcia z ich strony albo prób rozbrojenia oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami, bez zmian.

Południe: kaczuszki z porcelany

W majątku w Różanie na Kresach, niedaleko granicy z Sowietami, Maria Sapieżyna, żona księcia Jana Sapiehy, nieśpiesznie kończy śniadanie. Jej mąż został w sierpniu zmobilizowany. Jest ciepło, słonecznie. Potem, właściwie bez powodu, Maria Sapieżyna telefonuje do starosty.

"Jeżeli pani stoi - proszę usiąść. Dziś o świcie sowiecka armia wkroczyła do Polski - słyszy w słuchawce. Pośpiesznie naradza się ze swoim ojcem Jerzym Zdziechowskim. Nie mają wątpliwości - trzeba natychmiast uciekać. Do tej pory nie tracili nadziei. Owszem, nie mieli wątpliwości, że Niemcy dotrą nawet tu, na Kresy. Od kilku dni wszystkie cenne przedmioty są już spakowane, gotowe do wywiezienia do jednej ze skrytych głęboko w lasach leśniczówek. Ale wierzyli, że państwo polskie przetrwa, że Warszawa będzie się bronić dostatecznie długo, by doczekać odsieczy armii francuskiej i brytyjskiej. Teraz, po sowieckim ciosie w plecy, pojęli, że wszystko skończone.

Oboje postanawiają wyjechać jeszcze dziś z dwoma synkami Marii na Litwę, a stamtąd dalej, na Zachód. Do Rumunii jest zbyt daleko. Maria przytomnie zauważa, że jedynym samochodem, osobowym fiatem z majątku jej rodziców (wszystkie samochody z majątku w Różanie polskie wojsko zarekwirowało jeszcze w styczniu) trzeba wyruszyć dopiero po zmroku, by uniknąć ataków niemieckich samolotów.

Potem usiłuje przygotować się do wyjazdu, ale nie może się skupić. Błąka się po pokojach, popatruje na piękne meble i przedmioty, wygładza fałdy obić, poprawia ułożenie drobiazgów. Wie, że tu nigdy nie wróci. Kucharzowi Cydzikowi poleca zabić i upiec tuzin młodych indyków. Co do bagaży, decyduje się brać walizy jedynie z rzeczami praktycznymi, głównie dziecięcymi ubrankami. Po rozmowie z ojcem decyduje się jednak dołożyć dwie walizki ze srebrami; w jednej z nich są posagowe srebra jej matki.

Dochodzi południe. Jerzy Zdziechowski wpada zdyszany do saloniku:

"Musimy wyjechać natychmiast!. Wyjaśnia, że gdy wyszedł na główną drogę, spostrzegł grupki ludzi pokazujących na ich dom. To znak, że szykuje się coś złego. Nie trzeba było sobie wyjaśniać, co. Ziemianie byli świadomi, że w całym pasie nadgranicznym z Sowietami trwa tajna sowiecka robota agitacyjna.

Biegnąc przed dom do stojącego przy bocznym wejściu fiata, Zdziechowski zgarnia ze stołu dwie czerwone porcelanowe kaczuszki, które ongiś podarował córce. Maria łapie futro leżące w otwartym jeszcze kufrze. W fiacie siedzą już jej synowie, ich niania, przezywana Hippo, szofer. Walizki są w bagażniku. Wokół samochodu stoi w milczeniu służba. Ale gdy Zdziechowski wsiada do samochodu, nadbiega kilku mężczyzn z pistoletami w rękach. Jeszcze chwila i już otaczają fiata. Krzyczą, żeby wysiadać i wracać do domu, grożą śmiercią za nieposłuszeństwo.

"Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju, nie rozstrzeliwuje się dzieci - prosi głośno Maria Sapieżyna. W niezręcznej ciszy inicjatywę przejmuje kucharz. Jak zwykle ma na sobie wykrochmalony fartuch i wysoką białą kucharską czapę. Zaprasza napastników do domu, na poczęstunek, zachęca, by brali wszystko, od ubrań po broń myśliwską. Wahają się, wyraźnie skuszeni perspektywą biesiady na pańskich salonach, ale wciąż celują w fiata. Maria Sapieżyna powoli zbliża się do samochodu, wsiada na miejsce szofera, odsuwa go od kierownicy. Przekręca kluczyk, ale silnik krztusi się i gaśnie. Uciekając w pierwszych dniach wojny na wschód, do Różany, z braku benzyny zatankowała w Brześciu trochę spirytusu metylowego. Za drugim razem samochód zapala. Sapieżyna powoli odjeżdża spod domu. Napastnicy patrzą osłupiali, ale nie strzelają. Fiat toczy się powoli, na rozpędzenie nie pozwala fatalna domieszka spirytusu w baku. Po dłuższej chwili uciekinierzy spostrzegają daleko przed sobą spory tłum. Odległość zmniejsza się i Maria Sapieżyna dostrzega strzelby w rękach idących na przedzie mężczyzn. Z tyłu idą kobiety, niektóre z dziećmi na rękach. Rozpoznaje ich twarze. To tutejsi. To dla nich zakładała niedawno ochronkę dziecięcą, jeszcze wczoraj na wiejskim zebraniu obrony cywilnej wspólnie z nimi słuchała instrukcji, jak zachowywać się podczas bombardowań. A teraz idą ich zabić.

Powrót do dworu nie wchodzi w rachubę. Sapieżyna nie zdejmuje nogi z gazu. Fiat dotacza się do tłumu, wjeżdża weń. Ludzie rozstępują się, ciekawie zaglądają do środka. Nie wiedzą, kto jedzie. Nagle ktoś rozpoznaje pasażerów. Huk wystrzału ze strzelby, potem drugi i kolejne. Na szczęście samochód przeciska się przez gęsty tłum i chłopi muszą strzelać nad głowami ziomków. Wreszcie sprzed maski odskakują ostatni maruderzy. Droga wolna. Na szczęście żadnemu z napastników nie przyszło do głowy, by strzelić w oponę. Zdrętwiała z napięcia Maria Sapieżyna odwraca się. Ani jej ojciec, ani dzieci nie są draśnięte. Szofer i bona schowali się pod tylne siedzenie. Obaj chłopcy są zachwyceni, że właśnie odbyła się zabawa w polowanie. Pan Zdziechowski na pytanie córki, jak się czuje, oznajmia, że został tylko "ukaczony. Ukaczony? A tak, czuł się jak kaczka, do której zewsząd strzelają myśliwi.

Po południu: odlot

Na gdzie? Kresach, w domu osadnika wojskowego, inwalidy wojny 1920 roku, kwaterują oficerowie wycofującego się na wschód batalionu piechoty. Po południu rozchodzi się wiadomość, że Sowieci przekroczyli granicę. Oficerowie zbierają się wokół radioodbiornika, ktoś nastawia go na Moskwę. Rozlega się piskliwy głos sowieckiego ministra spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa. Słuchają, że państwo polskie przestało istnieć z chwilą ucieczki polskiego rządu za granicę, że Armia Czerwona wkracza do polski, by chronić mniejszość ukraińską i białoruską. Podporucznik rezerwy Marian Brandys próbuje przekonywać kolegów, że to polityczna zmyłka, zasłona dymna, przecież dopiero co, przed dwoma dniami, przeleciał nad ich oddziałem sowiecki samolot i jeden z pilotów, wszyscy to przecież widzieli, pomachał im ręką. Brandys przerywa, gdy gospodarz zaczyna błagać jego kolegów, by zabrali go ze sobą. Ale dowódca, mjr Bartula, jest nieprzejednany - wojsko to wojsko, nie bierzemy ze sobą rozbitków z innych jednostek, nie bierzemy cywilów. Inwalida ma łzy w oczach.

Ppor. Włodzimierz Miksa ze 114. Eskadry Myśliwskiej wczesnym rankiem dostaje rozkaz rozpoznania granicy polsko-sowieckiej. Nie wolno mu jednak atakować oddziałów sowieckich. W czasie lotu dostrzega olbrzymie kolumny sowieckich czołgów i kawalerii. Ich czołówki są ponad 50 km w głębi Polski. Strzelać mu nie wolno, ale o straszeniu bolszewików przed startem nie było mowy. Ppor. Miksa cztery razy nadlatuje na sowiecką kawalerię lotem koszącym, kilkanaście metrów nad ziemią. Konie płoszą się, ponoszą, zrzucają jeźdźców. Sprzężone poczwórnie i poszóstnie przeciwlotnicze karabiny maszynowe zainstalowane na taczankach dziurawią skrzydła. Ppor. Miksa szczęśliwie jednak wraca na lotnisko. Składa raport swemu dowódcy płk Stefanowi Pawlikowskiemu, potem dowódcy lotnictwa gen. Józefowi Zającowi.

Późnym rankiem policjant Stefan Pelc obserwuje przez lornetkę z balkonu posterunku Policji Państwowej w Nadwórnej, jak trzy sowieckie samoloty bombardują odległą o parę kilometrów stację kolejową Tarnowica Leśna. Nagle zza chmur wyskakuje pojedynczy polski myśliwiec. Zestrzeliwuje dwa sowieckie bombowce. Trzeci ucieka na wschód. Komisarz policji Nickles jedzie samochodem do Tarnowicy. Po godzinie wraca z dwoma rannymi sowieckimi lotnikami. Odwozi ich do szpitala powiatowego w Nadwórnej.

Po południu gen. Zając wydaje rozkaz odlotu wszystkich maszyn do Rumunii.

Ranek: Hunowie zewsząd, a ja gwiżdżę

W domu rodzinnym pisarza Stanisława Vincenza w Słobodzie Rungurskiej na Huculszczyźnie domownicy codziennie słuchają radia. O wejściu Armii Czerwonej Stanisław dowiaduje się już rankiem. Niemal natychmiast podejmuje decyzję: wraz ze starszym synem, pracującym w Anglii nad doktoratem z fizyki, który niedawno przyjechał na wakacje, oraz z goszczącymi tu przyjaciółmi - literatem z Warszawy i oficerem wojska polskiego, najdalej jutro przekroczą nieodległą granicę z Węgrami. Vincenz wychodzi na spacer do parku. Długą aleją idzie w stronę kościółka. Kończy się msza i ze świątyni wysypują się dzieci, za nimi dorośli. Nikt z nich jeszcze nie wie.

Vincenz wraca do domu, do swego 80-letniego ojca. Tłumaczy mu, dlaczego postanowił wyjechać. Uspokaja. Staruszek ofukuje go: "Mnie to nic! Hunowie stąd, Hunowie stamtąd, a ja gwiżdżę!. Plany syna komentuje krótko: "Szkoda, ale trzeba. A nie spaceruj przez granicę tędy i owędy. Stanisław żegna się z nim. "No, czekaj jeszcze chwilkę - prosi ojciec, ale zaraz dodaje: - Nie, nie, idź, bo późno.

Tuż przed wymarszem Vincenz zabiera się do palenia swoich książek. Nie ma specjalnego zbioru książek antysowieckich, ale czuje, że spora kolekcja emigracyjnych książek ukraińskich i rosyjskich, wydawanych głównie w Niemczech, pod nową władzą może napytać domownikom wielkich kłopotów. W ogień idą nawet wydawnictwa socjologiczne i statystyczne. Niektórzy z domowników odradzają palenie: przecież nie jesteśmy obywatelami sowieckimi, więc nawet jeśli Sowieci będą okupować nasz kraj, nie mają do nas żadnego prawa.

Godz. 9: pozdrawiamy polskich żołnierzy

W koszarach w kresowym Dubnie zbierają się oficerowie oddziałów rozbitych w walkach z Niemcami. Rejonowa Komenda Uzupełnień tworzy z nich tzw. oddział kadry rezerwowej oraz osobną Legię Oficerską.

Wczesnym rankiem do koszar dociera ppor. rezerwy artylerii Kazimierz Skorupski z 27. Pułku Artylerii Lekkiej, w cywilu adwokat. 2 września został w bitwie z Niemcami pod Świeciem nad Wisłą ranny w głowę, rękę i nogę. Mimo to dowlókł się, przez Warszawę, aż tu, do Dubna. Wraz z nim maszeruje z apteczką pod pachą żona Wanda, także adwokat.

O 5.45 rano gen. w st. spoczynku Stefan Strzemieński, komendant miasta Dubno i zarazem dowódca doraźnie organizowanej grupy bojowej "Dubno, otrzymuje wiadomość, że zmotoryzowane wojska sowieckie przekroczyły granicę i szosą na Krzemieniec posuwa się grupa 30 czołgów. O 9 rano Korpus Obrony Pogranicza potwierdza: Sowieci są już niedaleko Krzemieńca, w czołgach mają otwarte klapy, mijając polskie oddziały, przyjaźnie kiwają rękami. KOP-iści pytają: co w tej sytuacji robić?

Gen. Strzemieński dzwoni do Łucka do dowodzącego tam gen. Skuratowicza. Ten natychmiast wydaje rozkaz zwijania obrony Dubna i wymarszu w stronę Rumunii. Gen. Strzemieński zwołuje w komendzie garnizonu odprawę dowódców i wydaje zarządzenia: o 14 wszystkie formacje i oddziały garnizonu mają wyruszyć kilkoma kolumnami w stronę granicy rumuńskiej.

Na koszarowym placu apelowym panuje krzepiący spokój i porządek. Komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień i jego zastępca Michał Chraniewicz, w cywilu adwokat z Dubna i znajomy Skorupskich, sprawnie przydzielają przybywających oficerów do formujących się oddziałów. Skorupski trafia do oddziału artylerzystów.

O 10 rano z komendy miasta wychodzi grupa oficerów. Ogłaszają, że rankiem granice przekroczyli Sowieci. Na placu narasta chaos, wzburzenie. Nad koszarami przelatują sowieckie samoloty i rozrzucają ulotki: Armia Czerwona wchodzi do Polski z pomocą, jako przyjaciel, a nie wróg.

O 14 kolumny marszowe wychodzą z Dubna.

W bałaganie w koszarach pozostaje jednak blisko pięciuset oficerów Legii Oficerskiej. O 15 zjawiają się tam płk Jan Skorobohaty-Jakubowski i gen. Leon Billewicz. Obaj już dawno są w stanie spoczynku, ale płk Skorobohaty nie wiedzieć czemu przedstawia gen. Billewicza jako nowego dowódcę garnizonu Dubno. Płk Skorobohaty wygłasza improwizowane przemówienie. Twierdzi, że otrzymał rozkaz, by Armii Czerwonej absolutnie nie stawiać oporu. Utrzymuje też, że w kilku punktach granicznych doszło do zbratania się oddziałów polskich i sowieckich, co - jak dodaje - ma nadzieję, że jest prawdą i będzie zjawiskiem powszechnym.

Oficerowie rezerwy słuchają tej przemowy bez oburzenia. Na rozkaz płk Skorobohatego karnie ładują się na ciężarówki i zarekwirowane chłopskie furmanki. Po południu kolumna rusza w stronę Brzeżan. O zmroku samozwańczy wódz płk Skorobohaty wydaje skandaliczny rozkaz dalszego marszu nocą, i to bez rozpoznania ani ubezpieczeń. Na czele jadą ciężarówki z oficerami wyposażonymi jedynie w pistolety. Na siódmym kilometrze za Brzeżanami kolumna wpada w sowiecką zasadzkę. Bezbronni oficerowie padają jak zboże pod kosą. Ginie 32, prawie 50 jest rannych. Cztery ciężarówki płoną.

O świcie: czyste ręce

Z majątku Ignatowo koło Rakowa w pogodne noce widać łunę nad odległą tylko o 40 km stolicą sowieckiej Białorusi - Mińskiem. O świcie właściciela Ignatowa Stefana Kurbskiego budzi strzelanina i warkot silników. Kurbski czym prędzej jedzie do Rakowa, by zorientować się w sytuacji. Ale tam jest już czołówka sowieckiego oddziału zmotoryzowanego. Sołdaci aresztują go. Na szczęście sowiecki dowódca pyta mieszkańców, czy Kurbski to dobry człowiek. Ludzie lubią go tu i czym prędzej zbierają podpisy na petycji o uwolnienie. Oddział operacyjny NKWD jeszcze się nie pojawił i petycję dostaje dowodzący tu komandir. Zwalnia Kurbskiego i na stronie pyta go, czy ma tu majątek. Kurbski potwierdza. Komandir, patrząc mu w oczy radzi, by zabrał stąd swoją rodzinę. Kurbski wszystko rozumie w lot. Wraca do Ignatowa i nie tracąc chwili ucieka wraz z najbliższymi na zachód.

W majątku Nowosiółki koło Oszmiany wiesza się hr. Franciszek Czapski. Doskonale zna bolszewizm z czasów rewolucji i wojny 1920 roku i nie ma złudzeń, co go czeka.

W miasteczku Dokszyce, w powiecie Dzisna, zajętym przez sowieckie oddziały już o 4 rano, po paru godzinach NKWD aresztuje sędziego grodzkiego Sergiusza Stankiewicza, burmistrza Jana Górę, kapitana KOP Waligórskiego. Wszędzie zaraz po wkroczeniu sowieckich oddziałów zaczynają się aresztowania policjantów, żandarmów, urzędników, funkcjonariuszy KOP. I wszystkich oficerów WP. Ci, którzy pamiętają okrucieństwa bolszewickie w 1920 roku, odpruwają naszywki, wyrzucają dokumenty i udają szeregowców. NKWD pilnie tropi wśród jeńców ukrywających się oficerów. Enkawudyści sprawdzają dłonie. Białe, delikatne, nienawykłe do pracy fizycznej - to pewne aresztowanie.

Po południu: frak

Na przedmieścia Tarnopola sowieckie oddziały wkraczają późnym południem. W Urzędzie Wojewódzkim od rana trwają gorączkowe narady: jak zachować się wobec Sowietów? Ostatecznie zwycięża pogląd, że trzeba zachować ciągłość polskiej władzy administracyjnej i w tym celu oficjalnie powitać Armię Czerwoną. Do tej misji urzędnicy wybierają radcę Czesława Oleszę, który pochodzi z Wileńszczyzny i świetnie mówi po rosyjsku. Radca Olesza po krótkim namyśle zakłada frak, cylinder i służbowym samochodem wyjeżdża do Borków Wielkich, 20 kilometrów na wschód od Tarnopola. Tam mieści się kwatera głównodowodzącego Frontu Ukraińskiego komandarma I rangi Siemiona Timoszenki. Ale po przybyciu do kwatery Timoszenki Olesza okazuje się rogatą duszą: składa oficjalny protest przeciwko podstępnemu pogwałceniu przez ZSRR polsko-sowieckiego paktu o nieagresji. Timoszenko rozkazuje zamknąć bezczelnego radcę w chlewie. Ale nie w ciemię bity Olesza uprasza eskortujących go sołdatów, by na chwilę pojechali z nim do mieszkania w Tarnopolu, przy ul. Tarnowskiego. Tłumaczy, że chce się przebrać, i daje do zrozumienia, że eskorta będzie miała co brać. Na miejscu idzie do toalety, przeciska się przez malutkie okienko, wyskakuje na ulicę i czym prędzej rusza w drogę na zachód, do okupacji niemieckiej.

Nazajutrz: krew popłynie później

Przez Polesie, szosą na wschód, w tłumie uciekinierów maszeruje pisarz i malarz Stanisław Ignacy Witkiewicz i jego ukochana Czesława Oknińska. 5 września w Warszawie Witkacy zatelefonował do niej do pracy i poprosił, by zeszła na dół. Stał z walizeczką i płaszczem przerzuconym przez ramię. Powiedział, że w radiu nadają rozkaz płk. Umiastowskiego, by wszyscy mężczyźni opuścili Warszawę. Oknińska spakowała mały neseser z ciepłymi rzeczami i ruszyli na wschód.

Witkacy i Oknińska z najwyższym trudem dochodzą do Dąbrowicy????. Dwa tygodnie wędrówki z Warszawy na Polesie wykończyły artystę. Choć ma 54 lata, zdrowie podkopało mu wieloletnie eksperymentowanie z narkotykami i alkoholem.

W Dąbrowicy oboje zachodzą do zajazdu. Są w nim tłumy, ale bufet, o dziwo, jest dobrze zaopatrzony. Po raz pierwszy mogą zjeść porządny, gorący posiłek. Witkacy, którym wstrząsnęła wiadomość o wkroczeniu wojsk sowieckich, przy bufecie, w pogwarce z gospodarzami, odzyskuje równowagę ducha. Rozkoszuje się piwem, swoim ulubionym rarytasem.

Późnym popołudniem dochodzą do Jezior, majątku rodziny Ziemlańskich, znajomych Witkacego. W przepełnionych pomieszczeniach gospodarze rozkładają na noc snopki siana, nakrywają je prześcieradłami. To i tak luksusy dla śmiertelnie znużonych wędrowców. W nocy, mimo zmęczenia, oboje nie śpią. Trzymają się za ręce. Nad ranem, przy skromnym śniadaniu, wysłuchają gorączkowych spekulacji uciekinierów na temat intencji Sowietów i przyszłości. Witkacy, który rewolucji w Rosji przyglądał się z bliska, jest w coraz gorszym nastroju. Gdy wychodzą, Oknińska zauważa, że nie ogolił się. Pyta go - dlaczego? Pisarz wraca i po chwili zjawia się gładko wygolony. Idą na spacer. Witkiewicz szuka jakiegoś ustronnego miejsca.

Gdy tylko usłyszał, że Sowieci weszli, zaproponował Czesławie, by razem popełnili samobójstwo. Zakochana w nim dwudziestoparoletnia urzędniczka najpierw próbowała mu pomysł ten wyperswadować, ale w końcu zgodziła się.

Wreszcie zatrzymują się pod drzewem. Czesława próbuje przekonać go jeszcze, że samobójstwo nie ma sensu. "Jeśli aż tak tego nie chcesz, odejdę sam, ale pamiętaj, beze mnie zginiesz. Powinniśmy odejść razem - przekonuje Witkacy. Z mnóstwa pogniecionych tabletek środków nasennych i odrobiny wody przygotowuje samobójczy koktajl. Długo rozmawiają o najbliższych i przyjaciołach. W końcu wypijają mniej więcej po połowie mlecznego płynu. Witkacy odwija lewy rękaw koszuli i żyletką nacina żyły. Krew nie chce płynąć. Z pomocą Czesławy odwija rękaw wyżej i znów próbuje podciąć żyły. Krew nie płynie. Słabnącej, zasypiającej Czesławie mówi, że za chwilę przetnie sobie tętnicę szyjną. Pokazuje, w którym miejscu, i zachęca, by zrobiła to samo, gdyby się obudziła. Gdy Oknińska zasypia, jeszcze raz sięga po zakrwawioną żyletkę."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://www.wprost.pl/ar/171983/70-rocznica-napasci-ZSRR-na-Polske/

70. rocznica napaści ZSRR na Polskę

17 września 1939 r., łamiąc obowiązujący polsko-sowiecki pakt o nieagresji, Armia Czerwona wkroczyła na teren Rzeczypospolitej Polskiej, realizując tym samym ustalenia zawarte w tajnym protokole paktu Ribbentrop-Mołotow. Konsekwencją sojuszu dwóch zbrodniczych totalitaryzmów był rozbiór osamotnionej w walce Polski.

Sowiecka napaść na Polskę, która nastąpiła 70 lat temu, była realizacją układu podpisanego w Moskwie 23 sierpnia 1939 r. przez ministra spraw zagranicznych III Rzeszy Joachima von Ribbentropa oraz ludowego komisarza spraw zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa, pełniącego jednocześnie funkcję przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych (premiera).

Integralną częścią zawartego wówczas sowiecko-niemieckiego paktu o nieagresji, był tajny protokół dodatkowy. Jego drugi punkt, dotyczący bezpośrednio Polski, brzmiał następująco: "W wypadku terytorialnych i politycznych przekształceń na terenach należących do Państwa Polskiego granica stref interesów Niemiec i ZSRS przebiegać będzie w przybliżeniu po linii rzek Narwi, Wisły i Sanu. Kwestia, czy w obopólnym interesie będzie pożądane utrzymanie niezależnego Państwa Polskiego i jakie będą granice tego państwa, będzie mogła być ostatecznie wyjaśniona tylko w toku dalszych wydarzeń politycznych. W każdym razie oba rządy rozstrzygną tę kwestię na drodze przyjaznego porozumienia.

Informacja na temat wspomnianego tajnego protokołu nie dotarła do Polski, mimo iż przywódcy alianccy dysponowali wiedzą na jego temat.

Oceniając sojusz dwóch totalitarnych mocarstw, prof. Andrzej Garlicki pisał: "Pakt Ribbentrop-Mołotow nazywa się często IV rozbiorem Polski. Ta nazwa dobrze oddaje jego istotę. Dwa sąsiadujące z Polską państwa zawarły porozumienie dotyczące podziału jej terytorium pomiędzy siebie. Po kilku tygodniach porozumienie to zostało zrealizowane. Pakt Ribbentrop-Mołotow przyniósł Hitlerowi pozornie mniejsze korzyści niż Stalinowi: terytorium polskie na zachód od linii Wisły oraz uznanie Litwy za niemiecką strefę wpływów. Ale Hitler otrzymywał równocześnie - i to było bezcenne - gwarancje neutralności Moskwy w jego konflikcie z Zachodem. Groźba wojny na dwa fronty, przynajmniej w najbliższym czasie, przestawała istnieć dla Niemiec. Obaj partnerzy podpisujący pakt na Kremlu traktowali go jako rozwiązanie doraźne. Obaj mieli cele o wiele bardziej ambitne niż rozbiór Polski czy podporządkowanie republik nadbałtyckich. Były to cele sprzeczne, dlatego wojna pomiędzy III Rzeszą i Związkiem Radzieckim była nieunikniona. (A. Garlicki "Historia 1815-1939. Polska i świat).

Po zaatakowaniu Polski przez wojska niemieckie 1 września 1939 r. strona sowiecka utrzymywała przez następne dni pozory neutralności. Minister Józef Beck wspominał: "Zachowanie ambasadora sowieckiego nie pozostawiało nic do życzenia, zdradzał on nawet chęć rozmów co do możliwości dowozu pewnych towarów przez ZSRR. Poleciłem ambasadorowi Grzybowskiemu sondaż u Mołotowa, jakie dostawy przez Sowiety mogłyby być brane pod uwagę, oraz oczekiwałem od niego akcji dla zapewnienia nam tranzytu od państw sprzymierzonych. (J.Beck "Ostatni raport)

Niemcy od trzeciego dnia wojny ponaglali Moskwę, ażeby zajęła obszary uznane w pakcie Ribbentrop-Mołotow za jej strefę interesów. Stalin zwlekał z podjęciem decyzji, czekając na to, jak zachowają się wobec niemieckiej agresji na Polskę Wielka Brytania i Francja, a także przyglądając się temu, jak silny opór Niemcom stawia polskie wojsko.

Siły agresora

Jednocześnie jednak w ZSRS trwały ukryte przygotowania do wojny. 24 sierpnia 1939 r. rozpoczęto stopniową koncentrację wojsk. 3 września komisarz obrony Klimient Woroszyłow wydał rozkaz o podwyższeniu gotowości bojowej w okręgach wojskowych, które miały wziąć bezpośredni udział w ataku na Polskę, oraz rozkaz o rozpoczęciu tajnej mobilizacji.

Do działań przeciwko państwu polskiemu przeznaczono dwa fronty: białoruski - komandarma Michaiła Kowalowa i ukraiński komandarma Siemiona Timoszenki. W sumie liczyły one co najmniej 620 000 żołnierzy, ponad 4700 czołgów i 3300 samolotów.

Po stronie polskiej granicy z ZSRS, liczącej ponad 1400 km, strzegły jedynie przerzedzone oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza.

17 września 1939 r. o godz. 3 w nocy (według obowiązującego w Polsce czasu środkowoeuropejskiego była godzina pierwsza) do Komisariatu Spraw Zagranicznych w Moskwie wezwany został ambasador RP Wacław Grzybowski, któremu Władimir Potiomkin - zastępca Mołotowa - odczytał treść uzgodnionej wcześniej z Berlinem noty.

Pretekst do "interwencji

Władze sowieckie oświadczały w niej m.in.: "Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i centra kulturalne. Warszawa, jako stolica Polski, już nie istnieje. Rząd polski uległ rozkładowi i nie przejawia oznak życia. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Tym samym utraciły ważność umowy zawarte pomiędzy ZSRS a Polską.

Uzasadniając wkroczenie Armii Czerwonej na teren Rzeczypospolitej Polskiej stwierdzano: "Rząd sowiecki nie może pozostać obojętny na fakt, że zamieszkująca terytorium Polski pobratymcza ludność ukraińska i białoruska, pozostawiona własnemu losowi, stała się bezbronna. Wobec powyższych okoliczności Rząd Sowiecki polecił Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej, aby nakazało wojskom przekroczyć granicę i wziąć pod swoją opiekę życie i mienie ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Rząd sowiecki zamierza równocześnie podjąć wszelkie środki mające na celu wywikłanie narodu polskiego z nieszczęsnej wojny, w którą wepchnęli go nierozumni przywódcy i umożliwienie mu zażycia pokojowej egzystencji.

Ambasador Grzybowski zdecydowanie odmówił przyjęcia sowieckiej noty.

Działania wojenne

W tym samym czasie Armia Czerwona rozpoczęła napaść na Polskę. Od godz. 3 do godz. 6 rano jej wojska przekroczyły na całej długości granicę z Polską, łamiąc tym samym polsko-sowiecki pakt o nieagresji.

Przedstawiając plan sowieckiego ataku, prof. Wojciech Materski pisał: "Rozkaz jak najszybszego uchwycenia ważnych obiektów militarnych w głębi polskiej obrony poprzez skoncentrowane uderzenia rozcinające wykonywać miały wydzielone spośród wszystkich armii tzw. grupy ruchome (uderzeniowe). Trzy grupy ruchome Frontu Białoruskiego (dzierżyńska, mińska i połocka) otrzymały zadanie opanowania Wilna (poprzez Święciany i Michaliszki), Grodna i Białegostoku (poprzez Wołkowysk). Cztery grupy ruchome Frontu Ukraińskiego (15 korpus, szepietowska, wołoczyska i kamieniecko-podolska), po uchwyceniu w ciągu pierwszych trzech dni agresji rubieży Kowel-Włodzimierz Wołyński-Sokal, miały wyjść na linię rzeki San. Za nimi postępować miały podporządkowane operacyjnie na czas kampanii dowództwu Armii Czerwonej pograniczne oddziały NKWD, likwidując według wcześniej przygotowanych list osoby uznane za elementy antysowieckie, mogące utrudnić trwałe umocnienie się na zdobytych terenach. Rozbite polskie linie obrony miały być atakowane frontalnie przez podstawowe siły obu frontów. (W.Materski "Tarcza Europy. Stosunki polsko-sowieckie 1918-1939)

Łącznie siły Armii Czerwonej skierowane w trzech rzutach przeciwko Rzeczypospolitej wynosiły ok. 1,5 miliona żołnierzy, ponad 6 tys. czołgów i ok. 1800 samolotów.

Cytowany powyżej prof. Materski zwracał dodatkowo uwagę na fakt, iż: "Uderzenie dwu frontów sowieckich zostało poprzedzone czterodniowymi intensywnymi działaniami grup sabotażowo-dywersyjnych, które były organizowane na polskich Kresach Wschodnich przez wywiad sowiecki, komunistów i miejscowych nacjonalistów. Działania te okazały się rozleglejsze i skuteczniejsze niż akcja V kolumny poprzedzająca agresję niemiecką.

Reakcję na wiadomość o sowieckiej napaści na Polskę tak wspominał szef sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz: "Nie znajduję słów, które by oddały nastrój przygnębienia, jaki zapanował. Ani Naczelny Wódz, ani nikt z nas, oficerów Sztabu, nie miał najmniejszych wątpliwości co do charakteru, w jakim Sowiety wkroczyły do Polski. Było dla nas jasne, że dostaliśmy podstępny cios w plecy, który przesądzał ostatecznie o losach kampanii i niweczył ostatnią nadzieję prowadzenia zorganizowanej walki na terenie Polski. () W pierwszym momencie spontaniczną reakcją na otrzymane wiadomości był odruch bić się z Sowietami. Po prostu trudno było pogodzić się z myślą, żeby nowy agresor bez oporu zajmował nasz kraj, żeby bezprzykładny, zdradziecki jego czyn pozostał bez zbrojnej odpowiedzi z naszej strony. Szybko jednak nastąpiła refleksja. Czym się bić? Całość wojsk zwrócona była przeciw Niemcom, związana ciężkimi walkami odwrotowymi. Granicę sowiecką dozorowały jedynie słabe oddziały KOP, za którymi znajdowały się różne luźne formacje etapowe, tyłowe, dowództwa lokalne i wyewakuowane z zachodniej części Polski itp. Walkę tymi wojskami prowadzić było niemożliwe. A zresztą w jakim celu? Wobec masowej inwazji sowieckiej, walka taka żadnego konkretnego rezultatu dać nie mogła. Chodzić mogło tylko o jeden cel - o zbrojną demonstrację, protest wobec świata przeciwko podstępnej agresji drugiego wroga. A protestem tym były strzały cofających się oddziałów KOP, skierowane przeciw czołowym oddziałom najeźdźcy. Poza to Naczelny Wódz nie chciał wychodzić, widząc niemożliwość i bezcelowość jakiejkolwiek walki z Sowietami w tych warunkach.

Dziwny rozkaz Naczelnego Wodza

Wieczorem 17 września Naczelny Wódz wydał następujący rozkaz (dyrektywę): "Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami - bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii.

Władze polskie wzywając do unikania walki z Armią Czerwoną, nie uznały jej wkroczenia za powód do wypowiedzenia wojny i nie zerwały stosunków dyplomatycznych z Moskwą.

Zaistniała sytuacja zadecydowała o tym, iż w nocy z 17 na 18 września prezydent Ignacy Mościcki wraz z rządem polskim i korpusem dyplomatycznym przekroczył granicę rumuńską, planując przedostanie się do Francji. Razem z nimi terytorium polskie opuścił Naczelny Wódz marszałek Edward Śmigły-Rydz.

Zdaniem prof. Paweł Wieczorkiewicza, rozkaz marszałka Śmigłego-Rydza wydany 17 września "wprowadził w efekcie zamęt i utrudnił, czy wręcz uniemożliwił organizację obrony Kresów Wschodnich, tam gdzie istniały po temu jakiekolwiek szanse. (P.Wieczorkiewicz "Historia polityczna Polski 1935-1945)

Rozkaz ten nie dotarł jednak do wielu oddziałów, a przez część dowódców uznany został za prowokację. Do starć z Armią Czerwoną dochodziło w wielu miejscach. Na Polesiu i Wołyniu improwizowana grupa KOP dowodzona przez gen. Wilhelma Orlika-Rckemanna stoczyła z Sowietami kilkanaście potyczek i dwie bitwy: pod Szackiem 28-29 września i Wytycznem w pow. włodawskim 1 października. Na Polesiu z Armią Czerwoną walczył także: dowodzony przez ppłk Nikodema Sulika-Sarneckiego pułk KOP "Sarny, brygada KOP "Polesie oraz jednostki KOP "Kleck i "Baranowicze. Z kolei w Kodziowcach, niedaleko Grodna, w nocy z 21 na 22 września doszło do bitwy, w której 101 pułk ułanów przez kilka godzin zatrzymywał przeważające siły sowieckie, niszcząc m.in. 22 czołgi. Na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie z Sowietami walczyły oddziały KOP "Iwieniec, "Głębokie i "Krasne.

Wkraczającym oddziałom Armii Czerwonej opór stawiały również miasta, wśród których najbardziej zacięty i tragiczny bój stoczyło Grodno. Walki z Wehrmachtem i Armią Czerwoną toczyła dowodzona przez gen. Franciszka Kleeberga Samodzielna Grupa Operacyjna "Polesie, w skład której weszli m.in. marynarze Pińskiej Flotylli Wojennej.

W sumie w starciach z Armią Czerwoną zginęło ok. 2,5 tys. polskich żołnierzy, a ok. 20 tys. było rannych i zaginionych. Do niewoli sowieckiej dostało się ok. 200 tys. żołnierzy, w tym ponad 10 tys. oficerów. Straty sowieckie wynosiły ok. 3 tys. zabitych i 6-7 tys. rannych.


Bestialstwo porównywalne z niemieckim

Wkraczająca na ziemie Rzeczypospolitej Armia Czerwona zachowywała się równie bestialsko jak wojska niemieckie. Przykładów zbrodni popełnianych na polskich wojskowych, policjantach i cywilach jest wiele, m.in. w Grodnie po zajęciu miasta Sowieci wymordowali ponad 300 jego obrońców, na Polesiu 150 oficerów, a w okolicach Augustowa 30 policjantów.

28 września 1939 r. podczas kolejnej wizyty Ribbentropa w Moskwie zawarty został "Traktat Sowiecko-Niemiecki o Granicy i Przyjaźni, któremu towarzyszyły tajne protokoły dodatkowe. We wstępie do traktatu stwierdzano: "Rząd Rzeszy Niemieckiej i rząd ZSRR uznają, po upadku dotychczasowego państwa polskiego, za wyłącznie swoje zadanie przywrócenie na tym terenie pokoju i porządku oraz zapewnienie żyjącym tam narodom spokojnej egzystencji, zgodnej z ich narodowymi odrębnościami. Zgodnie z propozycją Stalina przeprowadzona została korekta podziału terytorialnego ziem polskich. Granica pomiędzy ZSRS a III Rzeszą przebiegać miała odtąd wzdłuż linii rzek San-Bug-Narew-Pisa.

Jak pisał prof. Andrzej Paczkowski: "Stalin proponując nowelizację tajnej klauzuli układu z 23 sierpnia i +oddając+ Niemcom ziemie polskie aż do linii Bugu (zamiast Wisły) - w zamian za przesunięcie do +radzieckiej strefy wpływów+ Litwy - miał niewątpliwie na celu pozbycie się terytoriów o przygniatającej przewadze ludności polskiej, a tym samym poważnego problemu politycznego. (A.Paczkowski "Pół wieku dziejów Polski 1939-1989)

Przedstawiciele dwóch totalitarnych mocarstw ustalili również, iż "nie będą na swoich terenach tolerować żadnej polskiej agitacji, która przenikałaby na terytorium drugiej strony. Wszelkie próby takiej agitacji na ich terenach będą likwidowane, a obie strony będą się informowały wzajemnie o podejmowanych w tych celach środkach.

W wyniku dokonanego rozbioru Polski Związek Sowiecki zagarnął obszar o powierzchni ponad 190 tys. km kw. z ludnością liczącą ok. 13 mln. Okrojona Wileńszczyzna została przez władze sowieckie w październiku 1939 r. uroczyście przekazana Litwie. Nie na długo jednak, bowiem już w czerwcu 1940 r. Litwa razem z Łotwą i Estonią weszła w skład ZSRS.

Liczba ofiar wśród obywateli polskich, którzy w latach 1939-1941 znaleźli się pod sowiecką okupacją, do dziś nie jest w pełni znana. Prof. A. Paczkowski odnosząc się do tej kwestii w książce "Czarna księga komunizmu. Zbrodnie, terror, prześladowania pisał: "Uważa się, że w ciągu niespełna dwóch lat władzy sowieckiej na ziemiach zabranych Polsce represjonowano w różnych formach - od rozstrzelania, poprzez więzienia, obozy i zsyłki, po pracę przymusową - ponad 1 milion osób (). Nie mniej niż 30 tysięcy osób zostało rozstrzelanych, a śmiertelność wśród łagierników i deportowanych szacuje się na 8-10 proc., czyli zmarło zapewne 90-100 tysięcy osób."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://www.mowiawieki.pl/artykul.html?id_artykul=2882

BIĆ SIĘ CZY NIE? DYLEMAT WOBEC SOWIECKIEJ AGRESJI 17 WRZEŚNIA 1939 ROKU

Damian Markowski

Szczegóły zbrojnej napaści na Rzeczpospolitą zaangażowaną w zmagania z Trzecią Rzeszą Stalin opracowywał już kilka godzin po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow. Mimo to wkroczenie Armii Czerwonej 17 września 1939 roku zupełnie zaskoczyło polskie dowództwo. Niejasne i dwuznaczne rozkazy tylko spotęgowały chaos panujący na terenach wolnych od wojsk niemieckich. Decyzja o podjęciu walki z nowym najeźdźcą spadła na lokalnych dowódców.

Rząd polski, ufny w obowiązujący ze wschodnim sąsiadem pakt o nieagresji, od pierwszych dni wojny z Niemcami z dobrą wiarą przyjmował zapewnienia Moskwy o neutralności. Co więcej, 2 września Mikołaj Szaronow, sowiecki ambasador w Warszawie, w wywiadzie prasowym pytał, dlaczego Polska nie skorzystała jeszcze z możliwości dostaw broni rzekomo oferowanych przez Rosjan. Jak na ironię, kiedy wysłannik rządu polskiego mjr Zarębski przybędzie do sowieckiej stolicy rankiem 17 września, by uregulować kwestię dostaw sprzętu wojennego, kolumny czołgów z czerwonymi gwiazdami będą już na terytorium Rzeczypospolitej.

O ŹDŹBŁO TRAWY

„Z informacji przekazanych Panu przez Mołotowa 14 września wnioskujemy, że rząd sowiecki przygotowuje się do rozpoczęcia akcji militarnej. Cieszy nas to. Tym samym rząd sowiecki zwalnia nas od konieczności zniszczenia resztek polskiej armii na drodze pościgu aż do rosyjskiej granicy” – pisał minister spraw zagranicznych Rzeszy Joachim von Ribbentrop do ambasadora w Moskwie hr. von der Schulenburga. Był 15 września 1939 roku, zbliżała się godzina 20.30. Minister kazał Schulenburgowi wyrazić stanowczy sprzeciw wobec propozycji Mołotowa, aby oficjalne uzasadnienie przyszłej agresji dotyczyło zagrożenia ludności ukraińskiej i białoruskiej przez Wehrmacht. Przesłał też własną wersję uzasadnienia, zadziwiająco podobną do tej, jaką dwa dni później poda się do wiadomości ambasadorowi polskiemu w Moskwie i całemu światu. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.

16 września wieczorem Schulenburg wystosował pismo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeszy: „Mołotow przyznał, że zaplanowane przez rząd sowiecki sformułowanie zawiera w odczuciu niemieckim pewną skazę, prosi jednak, by przez wzgląd na trudne położenie [sic!] rządu sowieckiego nie potykać się o to źdźbło trawy”. Stalin osobiście zmienił niekorzystne dla Niemców punkty. Był wówczas zachwycony śmiałymi posunięciami sojusznika. Jeszcze tego samego dnia mógł go zapewnić przez Mołotowa o rychłym rozpoczęciu akcji zbrojnej przez wojska sowieckie. Wiele wskazuje na to, że przyspieszył termin napaści, by przypodobać się Hitlerowi, choć koncentrujące się na zachodniej granicy armie nie były w pełni przygotowane do ofensywy. Nawet niemieccy dyplomaci nie przewidywali uderzenia Armii Czerwonej wcześniej niż 19 – 20 września.

CZERWONA LAWINA

Zmasowana koncentracja wojsk sowieckich nie mogła ujść uwagi żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza strzegących wschodniej granicy Polski. Liczne alarmujące meldunki przesyłane do centrali spotykały się ze spokojnym przyjęciem. Władze RP sądziły, iż jest rzeczą naturalną, że Sowieci zbierają wojska przy granicach z państwem, które prowadzi wojnę. Uznano to za nieszkodliwy zabieg.

Tymczasem za Zbruczem i mokradłami Polesia trwała mobilizacja, gromadzono zapasy paliwa i amunicji. Decyzja o zaatakowaniu Polski zaskoczyła także dowództwo Armii Czerwonej.

Do 17 września nie zdołano bowiem zgromadzić wystarczającej ilości nie tylko części zamiennych i materiałów pędnych do pojazdów mechanicznych, lecz także mundurów czy butów. Niektórzy czerwonoarmiści musieli nieść swoje karabiny na sznurkach, gdyż zabrakło dla nich parcianych pasów. Kadra oficerska składała się w przeważającej mierze z młodych, niedoświadczonych dowódców (starszych i wybitniejszych wymordowano podczas wielkiej czystki). Niedociągnięć było mnóstwo, jednak do wczesnych godzin rannych 17 września zdołano zebrać do natarcia ponad 600 tys. żołnierzy w jednostkach operacyjnych, a więc tych przeznaczonych bezpośrednio do walki. Łącznie ze służbami tyłowymi w pierwszym rzucie zgrupowano milion ludzi. Agresję miały wspierać 4733 czołgi i 3298 samolotów. Siły te zorganizowano w struktury Frontu Białoruskiego dowodzonego przez komandarma (dowódcę armii – stopień nie posiada odpowiednika w polskiej terminologii) Michaiła Kowalowa i Frontu Ukraińskiego komandarma Siemiona Timoszenki. Dla porównania – Niemcy rzucili przeciwko polskiej armii niespełna 2 mln żołnierzy, 2500 czołgów i 2000 samolotów.

17 września o godz. 3 rano (godz. 1 czasu środkowoeuropejskiego obowiązującego w Polsce) ambasador Wacław Grzybowski został w Moskwie wezwany do Komisariatu Spraw Zagranicznych. Spodziewał się złych wiadomości – sądził, że chodzi o wypowiedzenie paktu o nieagresji. Władimir Potiomkin, zastępca komisarza spraw zagranicznych Mołotowa, przeczytał mu notę uzgodnioną wcześniej z Berlinem o rzekomym „rozpadzie państwa polskiego” i krokach podjętych przez ZSRR w celu „wzięcia pod swoją opiekę” Ukraińców i Białorusinów zamieszkujących terytorium Polski. Grzybowski z godnością wykazał kłamliwość i niezgodność przytoczonej argumentacji „z prawem cywilizowanych narodów”. W odpowiedzi usłyszał, że rząd polski i dowództwo armii „zwiali” do Rumunii. Gdy polski dyplomata powtórnie zaprotestował przeciwko nieprawdzie i słownictwu Potiomkina oraz powołał się na pakt o nieagresji, usłyszał: „jeśli nie ma rządu polskiego, to nie ma też żadnego paktu o nieagresji”. Odparł: „Rozumiem, że moim obowiązkiem jest zawiadomić mój rząd o agresji, która prawdopodobnie już się rozpoczęła, ale nie zrobię nic więcej”. Noty nie przyjął. Rozmowa dobiegła końca.

NA PRZEDMOŚCIU

Strażnice pułku KOP „Podole” meldowały w niedzielę 17 września o godz. 1 w nocy, że na drugim brzegu Zbrucza płoną ogniska i słychać chrzęst gąsienic oraz pomruki motorów. Natomiast wiadomość o rozpoczęciu agresji odebrał ok. godz. 6 oficer operacyjny Sztabu Naczelnego Wodza. Dowództwo Wojska Polskiego i rząd znajdowały się wówczas w Kołomyi na tzw. przedmościu rumuńskim, skrawku Rzeczypospolitej, na którym miano się bronić do ostatka, opierając się o Dniestr i łańcuchy górskie Karpat Wschodnich. Spływały tu z zachodu i północy oddziały polskie mające obsadzić przedmoście i oczekiwać dostaw sprzętu od aliantów zachodnich. Transporty miały przechodzić przez Rumunię.

Nowa napaść została przyjęta z dużym zaskoczeniem, co może dziwić, zważywszy na symboliczne tuszowanie przygotowań ZSRR do wojny i meldunki wywiadu KOP. Możliwe, że celowo ignorowano niepokojące wiadomości znad granicy wschodniej, gdyż nie chciano pozbawiać się resztki złudzeń co do dalszych losów kampanii.

Podanie przez ZSRR ręki Niemcom przypieczętowało los Rzeczypospolitej. Nie zwalnia to jednak Naczelnego Dowództwa z odpowiedzialności za zaniedbanie obrony na wschodzie. Szok wywołany agresją był tym większy, że ofensywa niemiecka słabła, a w niektórych rejonach została wręcz zatrzymana. Hitlerowskie dywizje pancerne i szybkie stały w oczekiwaniu na transporty paliwa. Wielka bitwa nad Bzurą, angażująca większość sił Wehrmachtu, wchodziła w decydującą fazę, a Warszawa, Modlin, Lwów i Wybrzeże broniły się. W kierunku przedmościa rumuńskiego maszerowały silne wojska gen. Tadeusza Piskora, natomiast oddziały Armii „Małopolska” gen. Kazimierza Sosnkowskiego odniosły lokalny sukces pod Sądową Wisznią, zadając ciężkie straty doborowemu pułkowi SS „Germania” i oblegającej nieodległy Lwów 1. Dywizji Górskiej. Wydawało się, że da się ściągnąć te siły nad Dniestr, gdzie naprędce formowano nowe jednostki z rezerwistów i wznoszono fortyfikacje polowe. W obliczu wkroczenia Armii Czerwonej przyczółek rumuński mógł spełnić ogromnie ważną rolę polityczną i militarną. Tak się jednak nie stało.

MUSIMY TUTAJ ZGINĄĆ...

„Brak zorganizowanego oporu. Nasze wojska posuwają się pomyślnie” – brzmiał jeden z pierwszych meldunków otrzymanych przez dowództwo Frontu Ukraińskiego rankiem
17 września. W tym czasie w Sztabie Naczelnego Wodza w niezwykle przygnębiającej atmosferze zapadały decyzje, jak zareagować na wkroczenie Sowietów. Początkowo przeważyła chęć oporu: bić się! Marszałek Rydz-Śmigły wydał nawet rozkaz obrony rzeki Seret w celu osłonięcia ziemi lwowskiej, tarnopolskiej i Karpat Wschodnich. „Po prostu trudno było pogodzić się z myślą, żeby nowy agresor bez oporu zajmował nasz kraj, żeby bezprzykładny, zdradziecki jego czyn pozostał bez zbrojnej odpowiedzi z naszej strony” – pisał we wspomnieniach gen. Wacław Stachiewicz.

Przełomowe okazały się kolejne godziny. Jeszcze przed południem stało się jasne, że potężne zgrupowania uderzeniowe Armii Czerwonej nie zostaną powstrzymane przez pułki KOP oraz słabe oddziały rezerwowe i improwizowane, szykujące się do walki z Wehrmachtem. Rzecz jasna ściągnięcie dywizji z frontu niemieckiego nie wchodziło w grę. Główne cele natarcia przeciwnika zarysowały się wyraźnie na kierunkach: wileńskim, grodzieńskim, pińskim, lwowskim i stanisławowskim. Marszałek i jego sztab zdali sobie sprawę, że agresja z 17 września przekreśla sens dalszej walki.

Doszło do gorączkowej narady w gronie najbliższych współpracowników marszałka. Nieznany z nazwiska oficer stanowczo stwierdził: „Musimy tutaj zginąć”. Śmigły odpowiedział: „Ale co Polsce z tego przyjdzie? Będziemy formować wojsko we Francji. Trzeba się bić dalej. Ci oficerowie, co tu są, to cenna kadra, niezbędna dla tych celów”. Wszystkie dalsze rozkazy naczelnego wodza zakładały wycofywanie wojsk i sprzętu do Rumunii najkrótszymi drogami. Wytyczne dotarły najpierw do żołnierzy obsadzających przedmoście rumuńskie, powodując niemal natychmiastowe odsłonięcie dróg odwrotu dla reszty armii. Stracono w ten sposób możliwość zorganizowania trwalszej obrony na przynajmniej częściowo rozbudowanej pozycji. Oddziały przebijające się z północy, wyrąbujące sobie przejście przez dywizje niemieckie i sowieckie, utraciły ostatni punkt oparcia. Ta nieszczęsna decyzja spowoduje, że do zbawczej granicy dotrze jedynie niewielka część jednostek polskich możliwych jeszcze wówczas do uratowania.

Z BOLSZEWIKAMI NIE WALCZYĆ

Na krótko przed godz. 22, zaledwie kilkadziesiąt minut przed opuszczeniem kraju, Rydz-Śmigły wydał słynny już rozkaz zakazujący stawiania oporu Armii Czerwonej w przypadku innym niż natarcie wroga lub próba rozbrojenia. Bez wątpienia na jego treść wpłynęły meldunki z oddziałów polskich znajdujących się na drodze Frontu Ukraińskiego. Czerwonoarmiści z formacji podległych frontowi stosowali taktykę dezinformacji przeciwnika częściej niż ich towarzysze z Frontu Białoruskiego. Czołgiści jechali wychyleni do pasa z wieżyczek, a żołnierze krzyczeli, że idą „na Giermanca” razem z Polakami. Zdarzało się nawet, że maszerujące kolumny polskie mieszały się z sowieckimi.

Gigantyczna przewaga liczebna w ludziach, nie wspominając o tysiącach czołgów i samolotów, nie pozostawiała wątpliwości co do wyniku konfrontacji. Trudno oddać chaos, jaki zapanował po wydaniu niefortunnego rozkazu. Społeczeństwo, przez 20 lat żywione propagandą, wręcz legendą, o zwycięskiej wojnie z Rosją Sowiecką w latach 1919 – 1920, odczuło dodatkowy wstrząs wywołany nie tyle samą agresją, ile brakiem jednoznacznej postawy władz wojskowych. Rozkaz naczelnego wodza pogłębił tę zapaść, ale kroplą przepełniającą czarę była ewakuacja dowództwa WP razem z rządem do Rumunii.

Klęska zyskała wymiar nie tylko fizyczny, ale i moralny. Legły w gruzach nadzieje związane z rzekomo niezwyciężoną armią. Oddziały, które od rana 17 września biły się z Rosjanami, nie miały innego wyjścia, niż kontynuować walkę. Inne, nawet stosunkowo dobrze uzbrojone i wyekwipowane, rozwiązywali dowódcy załamani koniecznością prowadzenia wojny na dwa fronty. „Jak można rozpuszczać oddziały, które mają broń i gotowe są walczyć? To straszne!” – pisał ppłk Nowosielski. Pomimo wszechogarniającej rezygnacji wielu zdecydowało się nie składać broni bez oporu.

BÓJ SAMOTNYCH STRAŻNIC

Załogi strażnic KOP rozlokowanych wzdłuż granicy nie zdążyły otrzymać dwuznacznego rozkazu naczelnego wodza. Pierwsze uderzenie Wojsk Pogranicznych NKWD spadło na nie już o godz. 3 – 4 nad ranem. Chociaż ich załogi były nieliczne i słabo uzbrojone (zazwyczaj kilkunastu żołnierzy i jeden ręczny karabin maszynowy na strażnicę), niektóre broniły się kilka godzin, zanim zginęły w boju, dostały się do niewoli lub wycofały. „Przewaga [Sowietów – DM] bardzo duża, bijemy się uporczywie i będę się starał jak najdłużej moje kierunki osłaniać” – meldował o godz. 6.10 ppłk Marceli Kotarba, dowódca pułku KOP „Podole”.

„Wojsko jest zdezorientowane. Poszczególne oddziały KOP działają zależnie od indywidualności dowódców. Jedne stawiają zacięty opór, inne przepuszczają wojska bolszewickie, które wymijają je i jadą dalej” – brzmiał inny meldunek z płonącego pogranicza. Właśnie od decyzji poszczególnych dowódców zależał los ich podkomendnych. Podjęcie rękawicy oznaczało zazwyczaj gwałtowne starcia z przeważającym nieprzyjacielem. Istniała jednak szansa na wydostanie się z matni i dołączenie do kilku większych grup, przede wszystkim do Zgrupowania KOP gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna i Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Ten ostatni „był zaprzeczeniem tego, że wszystko się wali, że wszystko zawodzi. Dziwny wódz – innym wojska rozbijano, jemu walka je zbierała” – mówił o gen. Kleebergu jego podkomendny płk Adam Epler. Po jednej ze zwycięskich potyczek z Armią Czerwoną wzięci do niewoli Rosjanie (w liczbie kilkudziesięciu) wyrazili chęć wstąpienia do Wojska Polskiego i wiernie przeszli szlak SGO „Polesie” aż do bitwy z Niemcami pod Kockiem i kapitulacji 6 października.

Do drogiego sprzedania życia skłaniały Polaków gwałty i morderstwa popełniane przez żołnierzy sowieckich na jeńcach i ludności cywilnej. Sprytne pojednawcze zachowanie z pierwszych dni agresji prędko ustąpiło miejsca chęci rabunku w obliczu bezkarności i panowania brutalnej siły. Znane są przypadki rozstrzeliwania wziętych do niewoli żołnierzy polskich z armat (!) lub rozjeżdżania żywcem czołgami. W Rohatynie „wojsko sowieckie natychmiast [po zajęciu miasta] przystąpiło do okrutnej rzezi i bestialskiego znęcania się nad ofiarami, co trwało przez cały dzień. Mordowano nie tylko policję i wojskowych, ale również tak zwaną burżuazję, nie wyłączając kobiet i dzieci” – wspominał mieszkaniec miasteczka.

Polscy żołnierze i policjanci na pewno nie mogli liczyć na ulgowe traktowanie w razie pojmania przez komunistycznych dywersantów. Oddziały dywersyjne składały się z uzbrojonych miejscowych sympatyków komunizmu, rekrutujących się najczęściej z mniejszości narodowych i agentów ZSRR, rzadziej ze skoczków spadochronowych zrzuconych na tyły wojsk polskich. Dywersja była bezwzględnie zwalczana: „Wioskę Podzamcze puściliśmy z dymem, żołnierz rozdrażniony nikomu pardonu nie dawał, drażniły strzały puszczane zza węgła i widok triumfalnej bramy z czerwienią. Z gorejącego domu kto wypadał, kładł się pod kulą karabinową” – wspominał por. Marian Kowalewski z batalionu KOP „Dederkały”.

WOJNA POLSKO-SOWIECKA

Na przekór częściowemu rozkładowi struktur państwa i armii po 17 września walkę z Armią Czerwoną podjęło prawdopodobnie co najmniej 50 tys. żołnierzy. Do tego należy doliczyć tysiące ochotników cywilnych, szczególnie młodzieży szkolnej, harcerzy i członków Strzelca. Ochotnicy zasłużyli się zwłaszcza w obronie Grodna (do 21 września). Zanim miasto padło łupem napastników, na jego ulicach spłonęło kilka sowieckich czołgów spalonych przez uczniów grodzieńskich szkół uzbrojonych w butelki z benzyną. Determinacja niektórych dowódców oraz twarda postawa żołnierzy dały się we znaki kilku wielkim jednostkom nieprzyjaciela. W bitwie pod Szackiem (28 – 29 września) Zgrupowanie KOP gen. Rückemanna-Orlika pobiło 52. Dywizję Strzelecką, doszczętnie niszcząc batalion czołgów i zabijając ponad 100 czerwonoarmistów. Odcięte grupki żołnierzy i policjantów nierzadko decydowały się na walkę partyzancką.

Jeszcze inni samotnie stawiali czoło najazdowi. Relacja pchor. pil. Włodzimierza Miksa, pilota myśliwskiego: „Widzę, jak batalion KOP zmotoryzowany wali co sił w kierunku bolszewików, odległość jakieś 15 km pomiędzy nimi, podlatuję, macham skrzydłami [...] tu widzę garstkę – tam przecież straszna masa!!! [...] Gdy przelatuję nad bolszewikami, ci nie strzelają, natomiast konie jak szalone skaczą, psują szyki. [...] Wracam do KOP-u. Odległość jakieś 10 km. Ci jak przedtem pędzą, pewien jestem, że będą się bić, trzeba im pomóc, zawsze coś znaczy zamieszanie wywołane przez samolot. Teraz jest mi wszystko jedno – pikuję, strzelam w kupę koni, jest tego tyle, że nie potrzebuję specjalnie celować”.

Poważniejsze walki z Armią Czerwoną trwały do pierwszych dni października. Tylko nielicznym rozbitkom z oddziałów broniących Kresów przed Sowietami udało się ujść pościgowi i dotrzeć do granicy rumuńskiej lub węgierskiej. O tym, co działo się przy przekraczaniu granicy przez jedną z takich grup, pisał st. strz. Ryszard Chodziecki: „Oficer lotnik podszedł do polskiego słupa granicznego, ucałował słup, potem ziemię, a następnie wyjął pistolet i krzyknąwszy «Niech żyje Polska!» – strzelił sobie w głowę”.

Podobnych dramatów było więcej. Więcej było również bitew i potyczek z wkraczającymi wojskami sowieckimi. Po 70 latach nadal brak informacji o losie całych batalionów, kompanii i załóg strażnic. Być może o wielu z nich nie dowiemy się już nigdy, a ich żołnierze zabiorą tajemnicę swojej walki do bezimiennych zbiorowych mogił gdzieś na dawnych Kresach lub do dołów w katyńskim lesie."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szkice słupów granicznych przygotowanych przez Rosjan dla siebie i z rozpędu ( za friko) także dla kolegów Niemców. Proponowane przez Rosjan do wstawienia na wspólnej granicy niemiecko-radzieckiej w 1939r.
/dostałem to od kolegi - pochodzi chyba ze Żródła.pl"/

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 11 months later...
http://www.polskatimes.pl/stronaglowna/308613,lublin-71-lat-temu-sowieci-wkroczyli-do-polski,id,t.html

Lublin: 71 lat temu Sowieci wkroczyli do Polski

- Dokładnie 71 lat temu szybowałem nad Tarnopolem. Leciałem z Dęblina w kierunku Rumunii. To była niedziela - wspomina ppłk Zdzisław Górecki, 96-letni pilot mieszkający w Lublinie. - Rumunia była krajem sojuszniczym. Tam miało formować się polskie lotnictwo - opowiada.

Wraz z nim w samolocie R-XIIIF lecieli mechanik i jego pomocnik - bez broni, bez łączności, z jednym tylko spadochronem i z taką ilością paliwa, że mogło wystarczyć jeszcze co najwyżej na pół godziny lotu.

Nagle mechanik dostrzegł lecące w ich stronę trzy myśliwce: - To nie nasze, mają czerwone gwiazdy na kadłubie - zdziwił się. - To radzieckie! - krzyknął Górecki i wtedy w ich stronę posypał się grad pocisków.

Zrobili kilka uników, parę manewrów, ale nie udało się uciec. Pocisk trafił w polski samolot. Zapalił się silnik. Góreckiemu udało się wylądować na pobliskiej łące. - Pamiętam, że rosła na niej koniczyna, a obok biegła polna droga z wyżłobionymi głębokimi koleinami - wspomina pilot.

Cudem wydostali się z płonącego samolotu, ale w akcji ranny został pomocnik mechanika. - Najgorsze było to, że Sowieci nie odpuszczali i wciąż szybowali nad samolotem. Schowaliśmy się w zagłębieniach drogi i czekaliśmy, aż sytuacja się uspokoi - relacjonuje Górecki.

Po pewnym czasie na polnej drodze pojawiła się bryczka, a wraz z nią nadzieja na pomoc dla rannego kolegi. Jechał w niej ksiądz. Jak zwykle w niedzielę, kapłan objeżdżał okoliczne miejscowości. - Niechętnie nas zabrał, ale ostatecznie podwiózł do pobliskiej wsi, której nazwy dziś już nie pamiętam - mówi Zdzisław Górecki.

Gdy jechali bryczką, jakaś kobieta zagrodziła im drogę błagając: "Zabierzcie mnie! Tu już od trzech godzin wojska radzieckie maszerują.

Tego dnia lotnikom trudno było znaleźć dach nad głową. Ludzie bali się otwierać drzwi, bo Sowieci węszyli w poszukiwaniu polskich żołnierzy. - To mi uzmysłowiło, że agresja radziecka stała się faktem - podkreśla pilot. Wraz z nią przyszły aresztowania. Górecki trafił do obozu w Rosji, gdzie spędził blisko trzy lata.

Dla Zdzisława Góreckiego najazd Sowietów na Polskę z 17 września 1939 roku dziś jest już tylko wspomnieniem. Wspomnieniem, któremu nie towarzyszą negatywne emocje.

- Nigdy nie czułem nienawiści do narodu rosyjskiego. Oni wycierpieli więcej niż my. Nawet w rosyjskim obozie Polacy byli lepiej od nich traktowani. Żal było patrzeć na Rosjanki zmuszane do pracy ponad siły - opowiada Górecki.

I po namyśle dodaje: - Ale NKWD, to oczywiście zupełnie inna historia...

***


Dwóch na jednego


17 września rosyjskie MSZ wezwało polskiego ambasadora w Moskwie. Oświadczono mu, że "skoro Rzeczpospolita Polska przestała istnieć, to wszystkie umowy między obydwoma krajami wygasły. Tego samego dnia Armia Czerwona uderzyła na Polskę z dwóch stron - tworząc Front Białoruski oraz Front Ukraiński. Podczas pierwszych trzech dni natarcia Armia Czerwona zdobyła m.in. Wilno, przemierzyła północno-wschodnie Polesie, dotarła m.in. do Tarnopola i Lwowa. Polska, osłabiona walką z Niemcami, szybko ulegała przeważającej sile wroga.

- Przez dłuższy czas ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Około 17-18 września niektórzy sądzili, że Sowieci wchodzą do Polski po to, żeby walczyć z Niemcami. Nawet analizując ówczesną prasę widać, że dezinformacja była olbrzymia - tłumaczy dr hab. Rafał Wnuk, historyk z KUL. - Dopiero po 20 września do świadomości Polaków doszło, co rzeczywiście się stało - dodaje dr Wnuk.

- Upadły wszelkie ideały. Ludzi zupełnie przygniotła świadomość o tej agresji. Bo dwóch na jednego to już było za dużo - wspominała wrzesień 1939 r. jedna z ówczesnych mieszkanek Lublina w wywiadzie dla Radia Lublin (w zbiorach Teatru NN). - A to było przecież jak bandycki napad, bez wypowiedzenia wojny, wbrew wszelkim konwencjom.

Pod koniec września doszło do podpisania umowy niemiecko- sowieckiej. - Na jej mocy Lubelszczyzna, która według wcześniejszych uzgodnień, miała się znaleźć w strefie rosyjskiej, przeszła na stronę niemiecką - mówi dr Wnuk. - Było jasne, że kampania jest przegrana. Wciąż jednak wierzono w potęgę Francji i Wielkiej Brytanii. Liczono, że wiosną będzie atak z zachodu, Niemcy upadną i w czerwcu wojna się zakończy. Niecały rok później te nadzieje się rozwiały.

Barbara Majewska, Aleksandra Dunajska "
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://www.rp.pl/artykul/536926-Opowiesc--o-zapomnianych-Orletach.html

17 września: opowieść o zapomnianych Orlętach

W PRL obrońcy Grodna zostali skazani na zapomnienie. O bitwie z 1939 roku nie wolno było głośno mówić - opowiada Eugeniusz Cydzik

– Sowieckie czołgi były całkowicie rozbite. Płonęły. Nad wieżyczkami unosiły się gęste kłęby czarnego dymu. Jeden z pojazdów z rykiem silnika kręcił się w kółko. Granat zerwał mu gąsienicę. Załoga wyskoczyła na zewnątrz i wtedy zasypaliśmy bolszewików gradem kul – opowiada Eugeniusz Cydzik (rocznik 1921), który jako harcerz brał udział w obronie Grodna.

Armia Czerwona była całkowicie zaskoczona silnym oporem i determinacją Polaków. W mieście nie było bowiem żadnych poważniejszych sił. Czoła najeźdźcy stawiło jedynie kilka przypadkowych oddziałów wojska, harcerze, uczniowie, urzędnicy, cywile. Mimo to dysponujący miażdżącą przewagą Sowieci ponieśli ciężkie straty, a bitwa na ulicach miasta trwała dwa dni. Od 20 do 22 września.

– Bolszewik przeprawiał się przez Niemen. Moje stanowisko było po drugiej stronie rzeki. Miałem myśliwski sztucer z lunetą. Byli łatwym celem. Wpadłem na sztubacki pomysł i robiłem nacięcia na kolbie – opowiada Cydzik.

Ile pan tych nacięć zrobił?

– O takich rzeczach się nie mówi... Zresztą później, jak musieliśmy się wycofać i pokazałem ten sztucer stryjowi, on zbladł. Odkręcił kolbę i spalił ją w piecu. Gdyby bolszewicy znaleźli coś takiego...

V Kolumna

Jerzy Krusenstern (rocznik 1924) służył w harcerskiej służbie pomocniczej przy Korpusie Ochrony Pogranicza. Podczas walk w Grodnie przygotowywał butelki z benzyną, które jego starsi koledzy ciskali w sowieckie czołgi. – Nasi żołnierze wytoczyli działko przeciwlotnicze, którym strzelali na wprost w nadciągającą kolumnę pancerną wroga. Zadaliśmy im wtedy bobu! – opowiada.

Podczas walk obrońcom dali się we znaki komunistyczni dywersanci. Ze względu na dużą aktywność V Kolumny Grodno jest porównywane do Bydgoszczy, gdzie do Polaków strzelali ukryci na dachach Niemcy. – Nie dość, że musieliśmy się bronić przed Sowietami, to jeszcze atakowali nas zza węgła komuniści – relacjonuje Krusenstern.

Eugeniusz Cydzik: – Na jednym z przedmieść zostaliśmy ostrzelani z dachu przez karabin maszynowy. Wdarliśmy się do budynku i wbiegliśmy na strych. Znaleźliśmy tam już tylko łuski. Były jeszcze ciepłe, ale dywersanci zdążyli uciec.

Sowieci w Grodnie zachowywali się niezwykle okrutnie. Jeszcze podczas walk mordowali schwytanych cywilów, dobijali rannych.

– Wpadli na szatański pomysł. Przywiązali do czołgów polskie dzieci jako żywe tarcze. Czyli zrobili dokładnie to, co sześć lat później zrobili SS-mani w Warszawie – mówi Krusenstern.

W taki sposób zginął 13-letni Tadzio Jasiński. Konającego chłopca z czołgu ściągnęły polskie kobiety. „Przeraźliwy zgrzyt ślimaka... Czołg staje tuż przede mną – relacjonowała później Grażyna Lipińska. – Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko. Krew z jego ran płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy uwalniać skrępowane gałganami ramiona. A z czołgu wyskakuje czarny tankista, w dłoni trzyma brauning, za nim drugi – grozi nam. Widzę tylko oczy dziecka pełne strachu i męki. I widzę, jak uwolnione z więzów ramionka wyciągają się do nas z bezgraniczną ufnością”.

Wał zamordowanych

Po zdobyciu miasta przez Sowietów los schwytanych obrońców i wielu przypadkowych cywilów był tragiczny. Część z nich położono na ulicy i zmiażdżono czołgami. Kolejnych kilkaset osób rozstrzelano pod miastem. W tym wielu uczniów. Na miejskim placu leżał „wał zamordowanych”. – To był horror. Jakby miasto zdobyła horda Hunów. Zamordowano wielu moich kolegów – mówi Krusenstern.

Sowieci dokonywali zbrodni również w okolicach Grodna. Po upadku miasta, 22 września, w pobliskich Sopoćkiniach zamordowali m.in. gen. Józefa Olszynę-Wilczyńskiego i jego adiutanta. Relacja żony dowódcy: „Widok, który ukazał się moim oczom, był tak okropny, że nie miałam sił iść dalej. Oczy i nos (generała – red.) stanowiły jedną, krwawą masę”. Czapkę oficera z Orłem Białym Sowieci pokazywali sobie jako trofeum.

Krusensternowi i Cydzikowi udało się uciec. Obaj walczyli później w AK. Krusenstern ujawnił się w 1947 r. Cydzik po ponownym wkroczeniu Sowietów do Polski został zesłany do łagru w Workucie. Wyszedł w 1956 r. i zamieszkał we Lwowie, gdzie żyje do dziś. – Co roku jeżdżę do Grodna, ale to już nie jest tamto wspaniałe miasto sprzed wojny. Wszystko jest tam martwe, obce – mówi.

W PRL obrońcy Grodna zostali skazani na zapomnienie. O bitwie nie wolno było głośno mówić. – Przez lata nie mogłem się przyznać, że byłem w Grodnie w 1939 r. Tak jak cała agresja sowiecka 17 września, był to w PRL temat zakazany. W ankietach musiałem nawet pisać, że do gimnazjum chodziłem w Warszawie, a nie w Grodnie. Ta nazwa działała na komunistów jak płachta na byka – wspomina Krusenstern.

Obrońców miasta docenił naczelny wódz gen. Władysław Sikorski, który w grudniu 1941 r. spotkał się z kilkoma z nich w Związku Sowieckim podczas inspekcji armii Andersa. Ludzie ci zostali właśnie wypuszczeni z łagrów. Generał wysłuchawszy relacji obrońców, powiedział: – Jesteście nowymi Orlętami. Postaram się, żeby wasze miasto otrzymało Virtuti Militari i tytuł Zawsze Wiernego.

Zbrodnicza napaść
Podczas agresji 17 września Armia Czerwona dopuszczała się zbrodni nie tylko w Grodnie i okolicach. Podobne drastyczne sceny miały miejsce niemal wszędzie, gdzie wkraczały sowieckie jednostki. W Rohatyniu, Nowogródku, Sarnach, Tarnopolu, Wołkowysku, Oszmianie, Świsłoczy, Mołodecznie, Chodorowie, Złoczowie, Stryju i wielu innych miejscowościach. Do dziś nie wiadomo, ile osób padło wówczas ofiarą sowieckich mordów. Do dziś nie odkryto też wielu masowych mogił."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...
  • 1 year later...
  • 4 months later...
  • 3 months later...
  • 4 months later...
  • 3 years later...

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie