Skocz do zawartości

Na likwidację Żydów pojechałem. Kowalski Jan"


bodziu000000

Rekomendowane odpowiedzi

http://wyborcza.pl/magazyn/1,153709,20473795,na-likwidacje-zydow-pojechalem-kowalski-jan.html

\"Na likwidację Żydów pojechałem. Kowalski Jan

Dzień po wymordowaniu przez Niemców rodziny Ulmów na polach w Markowej znaleziono ciała 24 Żydów. Zginęli z rąk ukrywających ich polskich chłopów. Z prof. Janem Grabowskim rozmawia Adam Leszczyński.

Jan Grabowski - (ur. w 1962 r.) profesor na Wydziale Historii University of Ottawa, członek Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN. Wydał m.in. "Ja tego Żyda znam! Szantażowanie Żydów w Warszawie 1939-1943, "Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945

ADAM LESZCZYŃSKI: Historycy odkrywają teraz gorsze sprawy niż Jedwabne?

PROF. JAN GRABOWSKI: Odkrywają coś gorszego i głębszego. Byłem wstrząśnięty, kiedy dowiedziałem się, że na terenie powiatu, gdzie prowadziłem badania, granatowi okazali się skuteczniejsi w polowaniu na ukrywających się Żydów niż niemiecka żandarmeria.

Znali teren, ludzi, język...

- I byli silnie zmotywowani. Chodziło głównie, choć nie tylko, o rabunek. W bardzo wielu wypadkach Niemcy nie mieli najmniejszego pojęcia o tych mordach. Granatowi zabijali Żydów na własną rękę.

Żeby nie dzielić się łupem?

- To po pierwsze. W sądzie po wojnie używali często argumentu, że to była działalność patriotyczna. Wioska wiedziała, że ktoś ukrywa Żydów, w razie wpadki lub najczęściej donosu odpowiedzialność spadłaby na całą rodzinę, więc przerażeni chłopi przychodzili na policję, żeby rozwiązała za nich "problem żydowski. Albo zmęczeni ukrywaniem szli do sołtysa, a ten prosił o pomoc policjantów, którzy mordowali, rabowali, co było można, i wyciskali haracz od Polaków, bo "skoro ktoś ukrywa Żydów, to ma pieniądze. Czasem policjanci nakładali haracz na "winną wioskę, np. po 50 złotych od głowy. Wioskowi zabitych Żydów zakopywali na polach i na tym sprawa z reguły się kończyła. Policjanci podkreślali, że gdyby nie ich "akcja, Niemcy mogliby dokonać odwetu na całej wiosce.

Liczni granatowi to bohaterowie konspiracji. Nie było dla nich, jak można sądzić, wyraźnej sprzeczności pomiędzy patriotyzmem wojennym - etniczno-narodowym - a mordowaniem Żydów.

Z terenu całego Generalnego Gubernatorstwa mamy też doniesienia o pomocy Polaków w likwidacji gett, czyli straszliwych masakrach trwających od wiosny 1942 do wiosny 1943 r. Jeżeli popatrzymy na Węgrów, Miechów, Opoczno, Działoszyce, Stoczek - miejscowości jest zbyt wiele, by je wszystkie wymieniać - to widać, że współsprawstwo Polaków w likwidowaniu otwartych małych gett było istotnym i dotąd prawie niezbadanym zjawiskiem.

W literaturze o wojnie nigdy się z tymi historiami nie zetknąłem.

- Jestem historykiem spędzającym większość czasu w archiwach. Podstawowymi źródłami do badania dziejów Zagłady jest ponad 50 tys. wywiadów z ocalałymi w tzw. Archiwum Historii Wizualnej czy blisko 7 tys. relacji złożonych przez polskich Żydów w latach 1946-47.

Ponad 15 lat temu weszły w obieg naukowy tzw. sierpniówki, czyli akta powojennych rozpraw toczonych przeciwko ludziom podejrzanym o kolaborację z Niemcami. To dziesiątki tysięcy procesów.

Niektórzy prawicowi historycy uważają, że zeznania bywały wymuszane.

- To źródła niesłychanie wiarygodne. Władza komunistyczna nie życzyła sobie tych procesów, bo obawiała się, że naród zawoła: "Komuniści dobrych Polaków sadzają do więzień, i to za co? Za mordowanie Żydów?. "Prości Polacy też nie bardzo mieli ochotę słuchać o mordowanych Żydach.

Czytałem setki "sierpniówek i nie znalazłem nic świadczącego o politycznych manipulacjach. To były normalne sądy cywilne, z przedwojennymi prokuratorami i sędziami. Sprawy podziemia szły z reguły innym torem, do sądów wojskowych. Kilka miesięcy temu amerykański historyk z Berkeley obronił pracę doktorską, w której cytuje prokuratora ze wschodniej Polski, jak sądownicy wspólnie planowali, żeby tych, którzy oskarżają Polaków o zabijanie Żydów, zneutralizować na sali sądowej. Z reguły procesy kończyły się niewielkimi wyrokami, a bardzo często uniewinnieniem. Prawie wszyscy mordercy wyszli na wolność najpóźniej w 1956 r.

Druga grupa źródeł to dokumenty z czasów wojny. Zachowało się ich bardzo wiele, ale historycy rzadko po nie sięgali. Często są wstrząsające. W Wodzisławiu, miasteczku pod Jędrzejowem, jest getto otwarte i posterunek polskiej policji. Niemców tam prawie nie widać, ale na niemiecki sygnał odbywa się likwidacja getta. Mobilizuje się polską policję, straż pożarną i mieszkańców. Chłopi już czekają z podwodami na żydowski dobytek. Pojawia się kilku niemieckich żandarmów, ale późno... Niemcy nie ufali granatowym policjantom.

Często współpracowali z podziemiem.

- Łatwo dawali się rozbrajać... Dlatego Niemcy ich kontrolowali, np. nie dawali nowej amunicji bez rozliczenia ze starej. Nawet łuski trzeba było przynieść. Znam trzy rozliczenia amunicji z likwidacji getta w Wodzisławiu. Każdy z 20 policjantów stacjonujących w mieście musiał napisać, ile naboi zużył, strzelając do Żydów. Rekordzista miał 36, pochwalił się zabiciem 30 Żydów. Inni wystrzelili po 15, 20, 25 naboi.

Może policjanci wystrzeliwali pociski przy innych okazjach, a potem łatwiej było tak rozliczyć?

- Niemcy i to kontrolowali. Kazali sobie niekiedy pokazywać trupy.

Mamy też wspomnienia i dokumenty z magistratów. Gdy policjant jechał rowerem zabijać Żydów, dostawał diety, "kilometrówki. Mamy więc karteczki: "Na likwidację Żydów pojechałem. Kowalski Jan czy coś w tym guście. W aktach gminnych figurują spisy Polaków, którzy zajmują pożydowskie domy już w dniu likwidacji gett, mamy raporty niemieckiej żandarmerii o plądrowaniu gett po wywózkach Żydów do obozów zagłady, nietrudno dotrzeć do ksiąg polskiej policji, gdzie ten sam proceder grabieży opisany jest ręką oficerów dyżurnych. W księgach Baudienst [służby budowlanej] stoi jak byk liczba godzin przepracowanych przez polskich "junaków w czasie akcji likwidacyjnych, znane są listy kandydatów na "treuhänderów chcących "zaopiekować się pożydowskimi domami, mamy wreszcie raporty wywiadu AK o szerzącej się kolaboracji z "kwestią żydowską w tle.

Nie ma nic nowego do powiedzenia o tych, którzy pomagali Żydom?

- Ich historie też są przedmiotem manipulacji. Przykładem jest muzeum pamięci rodziny Ulmów w Markowej. Granatowy policjant w marcu 1944 r. wydał ich Niemcom. Żandarmi z Łańcuta zamordowali ojca, sześcioro dzieci, ciężarną matkę i ukrywanych przez nich Żydów.

To nieprawda?

- Prawda, ale niecała. Ulmowie nie zasłużyli sobie na takie traktowanie, a pozbawienie szerszego kontekstu ich męczeństwa przeinacza całą sytuację.

Wychodząc z muzeum, mamy wrażenie, że w Markowej i w innych miejscowościach Podkarpacia trwał swoisty front polsko-żydowskiej solidarności w obliczu bezwzględnego terroru okupanta. Tymczasem obok Markowej, dosłownie za najbliższą górką, jest miejscowość Sietesz, gdzie ukrywał się niejaki Jehuda Erlich. Po wojnie w Izraelu zeznał: "Były to ciężkie czasy dla nich [Jana i Marii Wielguszów, którzy ukrywali Ehrlicha - J.G.]. Trwały rewizje przeprowadzane przez Niemców oraz przez polskich chłopów, którzy chcieli znaleźć ukrywających się Żydów. Na wiosnę 1944 roku wykryto żydowską rodzinę ukrywającą się u polskich chłopów. Osiem dusz wraz z ciężarną żoną - zamordowano razem z ukrywającymi się u nich Żydami.

To Ulmowie.

- Erlich pisze dalej: "W wyniku tego powstała wśród polskich chłopów, którzy ukrywali Żydów, wielka panika. Następnego ranka na polach odnaleziono dwadzieścia cztery ciała Żydów. Zostali oni pomordowani przez samych chłopów - chłopów, którzy ukrywali ich w ciągu [poprzednich] dwudziestu miesięcy. Pięć lat temu przekazałem ten dokument twórcy muzeum dr. Mateuszowi Szpytmie, dziś wiceprezesowi IPN. W Markowej nie ma po nim śladu, nie ma żadnej wzmianki o tym mordzie. Znane są też inne dokumenty, w których mowa o obławach na dziesiątki Żydów, których dokonali mieszkańcy w 1942 r. bez żadnego udziału Niemców! Są opisy mordów dokonanych przez miejscowych strażaków, są nazwiska sprawców. O tej masakrze w muzeum w Markowej jest fragment zeznań powojennych, z których wynika, że była jakaś obława, ale powojenny sąd wszystkich mieszkańców uniewinnił. Słowem - nic się nie stało, sprawa zamknięta. A przecież to ten kontekst powodował, że ukrywanie Żydów było najbardziej niebezpieczną ze wszystkich form konspiracji! Gdyby nie atmosfera ciągłego pogromu i zaszczucia, to los Ulmów mógłby potoczyć się inaczej.

W najbliższej okolicy mordowano Żydów jeszcze w marcu 1945 r.! Parę kilometrów od Markowej jest wioska Kańczuga, gdzie 31 marca 1945 r. Polacy zamordowali kilkunastu ocalałych z Zagłady. Podobnie w pobliskim Kisielowie. Ale zwiedzający muzeum w Markowej nie dowiedzą się o tym ani słowa. Nie ma też nic o horrorach popełnionych przez Polaków na Żydach w niedalekiej Gniewczynie Łańcuckiej - co opisała nie tak dawno Alina Skibińska we wstrząsającej książce. Całość to ponury dowód na to, do czego prowadzić może tak modna dziś polityka historyczna.

Co z tym zrobić?

- Nie wiem. Dawniej wydawało mi się, że odkłamanie historii i gotowość przyjęcia choćby najboleśniejszych prawd są nieuniknione. Ale nieliczne grupki badaczy w starciu z instytucjami państwa, których jedynym celem jest gloryfikacja narodowej przeszłości, nie mają szans. Zaryzykuję, że 95 proc. naszych rodaków nie chce słyszeć o trudnej historii. Polityka historyczna PO, choć bardziej stonowana niż dzisiejsze ekscesy, żywiła się tymi samymi mitami. Nie przypadkiem młodzież, wychowana w duchu historycznego triumfalizmu i nacjonalizmu, głosuje dziś na partie prawicy czy też skrajnej prawicy.

Minister edukacji mówi, że Żydów w Jedwabnem i w Kielcach zabili bliżej nieznani "antysemici. Nowy prezes IPN twierdzi, że zabijali Niemcy. Nauka może mieć w tej sprawie wątpliwości?

- Nie może. Również Polacy mordowali Żydów - to niezwykle przykre, że po tych wszystkich latach, dyskusjach, badaniach trzeba to znów powtarzać. Nowy prezes IPN nie zdaje sobie najwyraźniej sprawy, że tego rodzaju wypowiedzi mają w historiografii zachodniej nazwę: negacjonizm. Negowanie Holocaustu polega także na zdejmowaniu odpowiedzialności ze sprawców.

Jeśli władza mówi "na pohybel faktom, to wchodzimy na pole debaty, na którym historycy nie mają już nic do powiedzenia.

Prezes IPN właśnie chce dyskutować o Jedwabnem. Historyczka Ewa Kurek mówi o ekshumacji ofiar.

- To nie jest dyskusja. Mamy za sobą 15 lat badań na ten temat i wiele dobrych książek, chociażby prof. Andrzeja Żbikowskiego, i tomy badaczy z IPN. Udowodniono ponad wszelką wątpliwość, co się wydarzyło w Jedwabnem i kilkudziesięciu innych miejscowościach.

To, co mówi nowy prezes, jest odpowiedzią na polityczne zamówienie, którego efektem będą kolejne konflikty o historię. Nowe badania - w tym moje - pokazują znaczący bezpośredni udział Polaków w mordowaniu Żydów nie tylko w 1941 r., ale także w 1942, 1943 i 1944 r. Przez całą okupację. Stopień zaangażowania, motywacje i skuteczność trzeba dopiero określić, ale nie ulega kwestii, że skala tego współsprawstwa nie była zjawiskiem odizolowanym ani mało istotnym. Ciekaw jestem, jak władze będą podchodzić do kolejnych publikacji o tej tematyce.

Oskarżą ich autorów o szkalowanie narodu polskiego. Wkrótce ma być na to paragraf.

- Procesy nieprawomyślnych historyków? Przerabiano to już w państwach totalitarnych rozmaitego autoramentu. Zdarza się to dziś w Rosji Putina i w Turcji Erdogana. Gdyby Polska miała do nich dołączyć, to obrońcy dobrego imienia narodu polskiego będą mieć pełne ręce roboty! Zdarzyło mi się "usiąść w PRL za podważanie podstaw ustroju, więc patrzę na groźby władzy ze smutkiem, ale bez zdziwienia."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://wyborcza.pl/magazyn/1,152469,20028659,egzekucja-zydow-z-redzin-borku-coz-wam-po-zyciu-kiedy-juz.html

Egzekucja Żydów z Rędzin-Borku. "Cóż wam po życiu, kiedy już pieniędzy nie macie

W Działoszycach i Miechowie o Żydów się nie pyta

Strzelali z bliska, po kilka razy

"Łazik - dowódca mojego ojca z AK - dostał rozkaz wykonania na "Ogniu wyroku śmierci. "Ogień z kolei kazał zabić "Łazika za zamordowanie kupców. A podczas wykonywania egzekucji na "Łaziku "Ogniowcy rozstrzelali grupę Żydów ocalałych z Holocaustu.

Jerzy Wójcik, autor książki "Oddział, opowiada o splątanych partyzanckich losach.

W Kalinie Wielkiej, 50 km na północ od Krakowa, na cmentarzu katolickim leżą w nieoznaczonym grobie ciała pięciu Żydów i Żydówki.

- Słyszałem, ale na wsi trzeba pytać - grzecznie, lecz stanowczo odsyła mnie ks. Adam Bucki z miejscowej parafii.

- Nie może być. Wiedziałabym, mieszkam tu przecie ponad 80 lat - kręci głową kobieta zgięta wpół, której płot sąsiaduje z cmentarzem.

- Pierwsze słyszę - krzywi się bibliotekarka z Kaliny.

Żydów pochowano tam po wojnie. Ich czaszki mają w potylicy dziury po kulach Armii Krajowej.

Banda

Franciszek Szych, biedny szewc, z dwiema córkami i żoną mieszkał na skraju Rędzin-Borku, pod lasem. Pierwszego Żyda przyprowadził mu brat pod koniec 1942 roku. Był to dentysta Szlesinger z pobliskich Działoszyc. Po dwóch tygodniach Szlesinger przyprowadził potajemnie małżeństwo Przewoźników. Przed wojną mieli w Działoszycach fabrykę mydła. Minął miesiąc i pojawili się bracia Kołatacze, też z Działoszyc, oraz Żyd, którego nazwiska Szych nie pamiętał. Zrobił im kryjówkę w piwnicy, do której wchodziło się przez dziurę pod kuchennym piecem. Żydzi dawali mu pieniądze, a on im jedzenie i wodę, po którą do wsi chodziła żona Szycha.

Żydzi wychodzili na spacery po lesie, nocami, by nikt z sąsiadów nie zobaczył. Ale jesienią 1943 r. pod dom Szycha zajechało gestapo. Szych widział, jak wokół stali jego sąsiedzi, szczelnie, by Żydzi się nie przedarli. Mimo rewizji gestapo Żydów nie znalazło, a Szychowie szli w zaparte.

Kilka tygodni później, gdy Szych wracał późną nocą do domu, zobaczył wybite okna, żonę we łzach i martwych, nagich Żydów leżących pod ścianą z dziurami w głowach.

Przyszła banda uzbrojona, usłyszał od żony, Żydków zrewidowano i zabrano im wszystkie rzeczy. Błagali o życie, ale bandyci powiedzieli: "Cóż wam po życiu, kiedy już pieniędzy nie macie.

Szych zawołał brata, wykopali w stodole trzymetrowy dół i pogrzebali sześć ciał. Dopóki nie sprzedał domu, w ścianie, przy której Żydzi zostali zastrzeleni, oglądał latami ślady po kulach. Szych zezna o tym w 1949 r., gdy bandytów złapano.

Rozkaz

Bolesław Krzyszkiewicz, urodzony w 1913 roku w Czeladzi, syn górnika, po podstawówce pracował jako ślusarz na Śląsku. Skończył jeszcze technikum włókiennicze, a w połowie lat 30. wstąpił do szkoły podchorążych. Z powodu kryzysu gospodarczego zamieszkał w Kalinie Małej, gdzie rodzice mieli ziemię.

Przebył kampanię wrześniową z armią "Kraków, uniknął niewoli i wrócił do domu. Konspirował w Związku Walki Zbrojnej, który w 1942 r. został przemianowany na Armię Krajową. Przyjął pseudonim "Regiński, dowodził kompanią w obwodzie Miechów. Jego podwładni to głównie koledzy z okolicznych wsi: Kaliny Małej, Kaliny Wielkiej, Śladowa. Siali propagandę, werbowali, szkolili, raz rozbroili posterunek policji.

W październiku 1943 roku do Krzyszkiewicza przyszedł partyzant Antoni Bac i zameldował, że w Rędzinach-Borku gospodarz Franciszek Szych trzyma Żydów. Ponoć są bandytami, mają broń. Krzyszkiewicz skontaktował się z dowództwem i otrzymał instrukcje. Wziął ludzi, dostał wsparcie drugiej kompanii i w kilkunastu poszli nocą "marszem ubezpieczonym pod dom Szycha.

Urząd Bezpieczeństwa zatrzymał tę grupę w 1949 r. Zgubił ich anonimowy donos. Jan Grabowski z Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, który opisał tę sprawę w 2010 roku, zastrzegał, że należy z ostrożnością podchodzić do materiałów UB, ale zauważył też, że podczas przeszukania domu Krzyszkiewicza w Kalinie Małej znaleziono kopię notatki, którą po akcji u Szycha wysłał do dowództwa obwodu AK w Miechowie:

"Melduje posłusznie, że przeprowadzona przeze mnie akcja likwidacyjna żydów odbywała się w następujący sposób: w powyższej akcji brało udział 14stu członków organizacji. Po opanowaniu domu i wejściu do skrytki żydom polecono opuścić zajmowane przez nich miejsce i wyjść do sieni, co też czterech z nich i jedna żydówka uczyniło. Jeden z nich nie usłuchał rozkazu i został z miejsca zastrzelony. Następnie Józef dokonał osobistej rewizji zabierając portfele z pieniędzmi (130 dolarów i ok. 10 tys. zł), 3 zegarki i 3 pierścionki. (...) Wszedłem sam do komórki celem przeprowadzenia rewizji w poszukiwaniu broni, która rzekomo miała się tam znajdować. Następnie przeszukałem znajdujące się tam części garderoby osobistej, z której wzięli co było im niezbędne, Antoni zabrał dwie pary trzewików żółtych i kurtkę, Słowik wraz z dwoma swoimi ludźmi zabrał jeden plecak z bielizną i dwie jesionki. Ja dla siebie również zabrałem kurtkę. (...) Udając się celem zrealizowania podjętej akcji nie postępowaliśmy w myśl grabieży i osobistych zysków, lecz kierowaliśmy się ideą pozbycia się żydów, jako też zdobycia broni, którą rzekomo mieli posiadać, o czem może poświadczać fakt, że siedmiu uczestników wyprawy nie odniosło żadnych korzyści. Co do mnie to były moje niedociągnięcia, które kładę na barki braku doświadczenia, gdyż nigdy nie liczyłem się z faktem, że będę posądzony, ja i moi ludzie, o grabież. Po przeprowadzeniu rewizji i nie znalezieniu broni, żydów wyprowadzono z powrotem do wnętrza i tam uszeregowanych twarzą do muru po kolei strzelano.

Krzyszkiewicz opisuje dalej, że kazał gospodyni po cichu pozbyć się zwłok, a jakiś czas później obsztorcował jednego ze swoich żołnierzy, bo po pijanemu "zwierzał się przed miejscowym chłopstwem z dokonanej operacji. Tłumaczy, że nie była to grabież, lecz raczej forma zadośćuczynienia dla jego ludzi, którzy przez wojnę stracili swój dobytek.

Grabowski: - Wynika z tego, że Krzyszkiewicz wykonał rozkaz AK. Druga sprawa - został zrugany przez dowództwo za grabież, ale nikt nie miał refleksji, że zamordował niewinnych ludzi. A sam Krzyszkiewicz aż do końca okupacji pozostał komendantem placówki AK w Kalinie Wielkiej.

Czy sprawa Żydów zabitych u Szycha była wyjątkiem? Podczas zeznań żołnierze AK przyznali, że dokonali jeszcze zabójstwa Żyda w stodole w pobliskiej wsi.

Krzyszkiewicz opisał w procesie przebieg egzekucji. Tłumaczył, że taki dostał rozkaz. Jeden z jego podwładnych powiedział przed sądem: "Nie wiem, dlaczego zostali zastrzeleni ci Żydzi. Nie byłem uświadomiony, co czyniłem, gdyż Regiński dał polecenie i wykonywałem tylko jako żołnierz Armii Krajowej.

Inny zeznał, że od mieszkańców wsi dowiedział się, że to sam Szych kazał Żydów zastrzelić, bo bał się o swoje życie: "Wykonywałem rozkazy Krzyszkiewicza, nie miałem nigdy rozkazu walki z okupantem, nie prowadziłem takich. Dowodem była też ekshumacja - ciała znaleziono zakopane w stodole Szycha.

W uzasadnieniu wyroku sąd napisał, że oskarżeni, dokonując eksterminacji Żydów, "szli na rękę władzy państwa niemieckiego jako członkowie Armii Krajowej. Krzyszkiewicz dostał wyrok śmierci, który prezydent Bierut zamienił na dożywocie. Wyszedł po 16 latach. Reszta po pięciu-sześciu latach, kilku zostało uniewinnionych.

Partyzant

Stoję w Rędzinach-Borku, domu Szycha już nie ma. Jego córka się wyprowadziła, nikt nie wie dokąd. Przed domem z napisem "Sołtys blisko 60-letnia kobieta pieli w ogrodzie. Pamięta sprawę z opowieści babci.

- Nikt nie wiedział, że trzymają Żydów, ale wszyscy widzieli, jak Szychowa chodziła do wsi po wodę, nosiła dwa wiadra na szyi. Nawet po mordzie udawała, że nic się nie stało, a jak kobiety pytały, czemu ma okna wybite, to mówiła, że chłopy się napili i rozrabiali. Szych był złota rączka, szewc, wszystko potrafił. Ludzie tam zachodzili, a jak coś zaszurało w piwnicy pod piecem, to Szych mówił, że to szczeniak. Jak się ludzie dowiedzieli? Jeden sąsiad zobaczył Żyda przez okno, jak przy stole siedzi. No to już nie było spokoju, Żydów nabili. A wie pan, że ci Żydzi zginęli przez deszcz? Bo nocami szli na spacer, a wtedy padało, nie wyszli i przyszła po nich Armia Krajowa.

- Gdzie są ich ciała? - pytam.

- Szych zakopał w stodole, po wojnie milicja wykopała i przenieśli je tam - pokazuje palcem w kierunku skrzyżowania. - Za niedługo znów wykopali, rękami wybierali te ciała, i przewieźli na cmentarz w Kalinie Wielkiej. Pochorowali się nawet ci, co wybierali.

Zdzisław Kopeć, najstarszy w Rędzinach, stoi pod domem oparty o laskę. Pamięta Żydów - stali na stacji w Kalinie Wielkiej, upchani w wagonach jak zapałki, w upał. Mały Kopeć biegał wokół wagonów, rzucał butelki z wodą i czasami Żyd rzucił w podziękowaniu monetę, pierścionek. Pamięta też, jak starsi mówili mu, by uważał na Żydków, bo na macę porywali, ale Kopeć nie wie, czy to prawda była.

- A Szychowie? - pytam.

- Biedni byli - mówi. - Mieli kilka mórg ziemi, pewnie musieli pieniądze mieć od tych Żydów, bo się rok nimi zajmowali. No, ale co było robić, jak to niebezpieczeństwo dla całej wsi? Krzyszkiewicz dobry był partyzant, Niemców raz rozbroił, a w tej sprawie najlepiej było zabić tych Żydów. Gdyby nie AK, toby ludzie do Niemców podali i pół wsi by wybili. A AK po cichutku w nocy wybiło i wydało się dopiero po wyzwoleniu.

- Czyli dobrze zrobili?

- No, wie pan... Jakby się dało po cichu chować Żydów, to dobrze, ale jak już zobaczyli ludzie we wsi, to co było robić? Nie ma co na Krzyszkiewicza gadać, bo dobry był partyzant, taki nieduży chłopek, całą winę wziął na siebie, jak go sędzia pytał. Odważny partyzant, całą wieś przed Niemcami uratował.

- Mogli puścić Żydów wolno - mówię.

- A jakby ich Niemcy złapali i oni by wygadali, u kogo mieli kryjówkę?

Kości

Kalina Wielka, Kalina Mała, Rędziny-Borek leżą przy trasie z Miechowa do Działoszyc, skąd pochodzili Żydzi zabici u Franciszka Szycha. Działoszyce zwane były przed wojną stolicą Żydów. Przed wojną stanowili 80 proc. mieszkańców, było ich w miasteczku ponad 2 tys. Zajmowali się handlem, w ofercie mieli towary importowane: od francuskich kapeluszy po astrachański kawior. Do nich należała większość kamienic, małych zakładów przemysłowych, olejarnia, młyny, garbarnie.

Likwidację działoszyckich Żydów Niemcy rozpoczęli we wrześniu 1942 r. Około półtora tysiąca rozstrzelali w pobliskim lesie, innych załadowali do wagonów i przewieźli do obozu w Bełżcu. Niektórzy ratowali się ucieczką, szukając schronienia u Polaków.

Stoję w południe przed ruiną synagogi w Działoszycach. Goła cegła, bez dachu, okien, wokół puste flaszki po wódce i trupy gołębi - utkały gniazda w synagodze, z czego cieszą się działoszyckie koty.

Przed rokiem z inicjatywy Towarzystwa Przyjaźni Izrael - Polska na tych ruinach powieszono tablicę upamiętniającą działoszyckich Żydów. Przemawiał burmistrz, a film o tym nakręciła Jessica Szczepańska, licealistka. Jej filmy, które oglądam na YouTubie, niepokoją: "Nie pożegnali się z sąsiadami, wyparli, ponoć wielu ma na sumieniu krew; "Jaka jest rola mojego pokolenia? Czasu nie da się cofnąć, ale można zachować pamięć. Jest wiele do zrobienia, "Droga z Działoszyc do Racławic zbudowana jest z macew.

- Musi pan koniecznie zobaczyć żydowski kirkut! Zaprowadzę pana! - mówi Jessica, wysoka, ładna, roześmiana, o czarnych oczach. Prowadzi mnie przez plac utkany szklaną stłuczką, między pijakami, którzy wałęsają się po miasteczku, a bezdomne psy latają za nimi watahami.

- To jest problem, bo mamy wysokie bezrobocie - tłumaczy mi Janusz Kamiński, kierownik miejscowego ośrodka kultury. - Kiedyś to było bogate miasto handlowe. W PRL miało gminną spółdzielnię, produkcję konserw, kopaliny mineralne, mleczarnię i było samowystarczalne.

- Od zawsze czułam, że to miasto ma drugą warstwę - odzywa się Jessica, gdy wspinamy się zalesioną ścieżką na resztki żydowskiego cmentarza, tuż za budynkiem urzędu gminy. Setki macew zniknęło. Niemcy utwardzili nimi okoliczne drogi, a Polacy zalali asfaltem. Został las. - Lubię niewyremontowane mury, świadków tamtych czasów. Zawsze wiedziałam, że to było żydowskie miasto, rodzice mi mówili. Żałuję, że starsi ludzie już nie żyją, nie mam z kim o tym porozmawiać - Jessica pokazuje ręką skarpę, która osuwa się z każdym deszczem. Ze ściany piachu wystają ostre, białe korzenie. Nachylam się - to nie korzenie.

Schodzę, bo nie wierzę.

- To niebezpieczne! - Jessica krzyczy z góry.

W ścianie piachu widzę białe piszczele, żebra, żuchwy, czerepy - na długości kilkudziesięciu metrów - pozostałości po działoszyckich Żydach. Jessica mówi, że dzieci lubią tu z ciekawości przyjść i pogrzebać, bo teren nie jest ogrodzony.

- Od kiedy je widać?! - krzyczę z dołu.

- Od kiedy pamiętam!

Wracam na górę. Jessica blada, patrzy w las.

- Nie wierzę... - wzdycha. - Zniknęły! Wszystkie! To niemożliwe!

- Co zniknęło?

- Sto tabliczek z nazwiskami Żydów, którzy byli tu pochowani. Kilka lat temu przyjechał filmowiec Menachem Daum, którego teść z Działoszyc został uratowany przez Polaków. Razem z żydowskimi studentami przybili tabliczki do drzew. Rozgarniamy liście pod drzewami, znajdujemy tylko jedną plastikową, czarną tabliczkę z napisem: "Rojsa Pomerancz. Obok flaszka po wódce.

- Czy pan wie, co się stało z tymi tabliczkami? Wisiały na drzewach - pytam starszego mężczyznę pod urzędem, obok kirkutu.

- Co pan robi!? - Jessica patrzy na mnie zdumiona.

- Spytamy ludzi, czy wiedzą, kto je zabrał.

- Proszę tego nie robić.

- Dlaczego?

Widzę, że jest przestraszona. Idzie, ale jakieś 20 metrów za mną, gdy podchodzę do radiowozu.

- Czemu pan z tym do mnie? - pyta dzielnicowy przez szybę samochodu.

- Ktoś ukradł tabliczki...

- No to do gminy żydowskiej, to ich cmentarz. Ile ich było? Sto? Zygmunt! Idź mi stąd! - odgania od radiowozu pijanego obywatela. - To nie dla mnie sprawa.

Jessica odbiera telefon. - Nie, tato, nic się nie dzieje, po prostu oprowadzam pana redaktora po mieście - rozłącza się. - To małe miasto... - mówi zmieszana.

Wycieczka

Pani P. mieszkająca pod urwiskiem, z którego wystają kości, kręci głową: - Syn zebrał wszystkie zerwane tabliczki i położył pod drzewami, ale nie wiadomo, co się z nimi stało. Nie rozmawiam o tym z mieszkańcami. Pan chce rozmawiać? Ty, Jessica, też? Przecież to nie ma sensu, ludzi w Działoszycach sprawa Żydów nie interesuje.

- Zróbmy wycieczkę po mieście, pokażę panu ostatni dom ze śladami po mezuzie - uśmiecha się niezrażona Jessica i prowadzi mnie dalej. - Kocham to miasto, mimo wszystko, bo trzeba patrzeć pozytywnie.

Dom ze śladami po mezuzie stoi przy kościele. W futrynie charakterystyczne zagłębienie.

- Pan wie, co tu było? - pytam mężczyznę stojącego w bramie, pokazuję palcem na wgłębienie po mezuzie.

- Uchwyt na polską flagę - odpowiada.

Jessica prowadzi mnie za kirkut, głębiej w las, gdzie rozstrzelano ponad tysiąc Żydów. Tam, gdzie pod ziemią leżą ich kości, jest śmietnisko. Nieopodal bieleje pomnik pamięci Żydów z Działoszyc ufundowany przez Żydów, z napisem: "Pomordowanym mieszkańcom Działoszyc wyznania mojżeszowego 1942 r. w 50. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Tutejsze społeczeństwo, 1989 r.. Obok tablica ku czci jednego z mieszkańców - Dawida Salomona. Przewrócona, przełamana na pół. - Co tu się dzieje? - Jessica już się nie uśmiecha. Chodzi do liceum w Krakowie, nie bywa w Działoszycach codziennie.

Odbiera telefon. - Nic się nie dzieje, mamo. Oprowadzam tylko pana redaktora.

Menachem Daum, reżyser, który przybijał tabliczki w 2009 roku, przesyła mi mailem z USA film "Zabawa w chowanego. Nakręcił go dziesięć lat temu, gdy zabrał synów do Działoszyc, by pokazać im rodzinę Muchów, którzy podczas okupacji przechowali teścia Dauma. Teść, co słychać na filmie, ostrzega zięcia, by do Polski nie jechał, a w Działoszycach uważał na siebie i nie rzucał się w oczy. Daum chodził ulicami miasteczka.

- Ile byś za to dał? - spytał go jeden z mieszkańców, pokazując ruiny synagogi.

Daum był zaskoczony. Pomysł, że można oferować sprzedaż ruin synagogi, by zamienić ją na osiedle lub centrum handlowe, był dla niego nie do pomyślenia. A tabliczki na drzewach? Gdy je wieszał, powiedział mieszkańcom: "Byłbym szczęśliwy, gdyby się uchowały, ale zdaję sobie sprawę z tego, że wystarczy jedno dziecko, żeby zaprzepaścić pracę wielu dobrych ludzi.

Makulatura

Sławomir Pyła, wysoki, szczupły, modnie ubrany 50-latek. Były biznesmen, produkował opakowania kartonowe. Ponad dziesięć lat temu założył w Działoszycach grupę historyczną Fenix, gromadę pasjonatów.

- W pobliżu miasta - mówi mi Pyła - archeolodzy znaleźli wazę sprzed 5,5 tys. lat. Pomyśleliśmy, że to okazja, by przyciągnąć turystów. Potem przyjechał Daum, to tchnęło mnie, by przypomnieć, że to żydowskie miasto. Pojawił się problem, bo to temat tabu, pan się domyśla, co chcę powiedzieć... Gdy Żydzi odznaczali rodzinę Muchów, miałem nadzieję, że Działoszyce będą na szlaku wycieczek, które odbywane są przez Żydów, bo przecież miasto istniało kiedyś dzięki nim, ale nic po tym nie zostało. Po tym jak Żydów wywieziono z getta, wielu z nich uciekło, Niemcy ich dobijali, ale nie tylko oni, rozumie pan... Słyszałem opowieści, jak żydowskie dzieci wałęsały się nocami, prosiły o jedzenie, schronienie, a Polacy mieszkali już w tych żydowskich domach, spali pod żydowskimi kołdrami, jedli srebrnymi widelcami, choć chwilę wcześniej przyszli do Działoszyc z okolicznych wiosek.

Wprowadziliśmy miasto na listę Sztetl.org, zaczęły przyjeżdżać wycieczki, nasza grupa Fenix miała różne pomysły współpracy z Żydami. Ludzie wiedzieli, że się tym interesuję, zaczęli do mojego skupu makulatury przynosić dokumenty, które znajdowali na strychu. Były też rejestry mieszkańców żydowskich, dzięki temu wiedziałem, kto mieszka w pożydowskim domu. Miałem nadzieję, że uda się to umieścić w jakiejś izbie pamięci.

Byliśmy paczką młodych ludzi, lubiliśmy popalać marihuanę i pewnego dnia 2003 roku do domu członków grupy Fenix weszła policja. Szukali narkotyków. Chcieli z nas zrobić grupę przestępczą, posadzili mnie na kilka miesięcy. Ogłosiłem głodówkę i pisałem. Do polityków, do przyjaciół Żydów. Gdy wyszedłem, grupy już nie było i nikt nie chciał się Żydami zajmować. Nie chcę snuć teorii spiskowych, ale dopóki nie zajęliśmy się Żydami, a ludzie nie przynosili mi dokumentów, nie mieliśmy problemów.

- Ma pan te dokumenty? - pytam.

- Mam. Mam też czteroletniego syna. Rozumie mnie pan?

Pyła kręci w palcach mały różaniec przywiązany do zegarka na nadgarstku.

- Mogłem stąd wyjechać, ale nie mogę, bo jakoś kocham to miasto.

- Ja też - mówi Jessica, która przysłuchuje się rozmowie.

Idę do burmistrza Zdzisława Leksa. Odsłaniam firankę w jego gabinecie i pokazuję przez okno kości sterczące z ziemi 50 metrów dalej.

- Naprawdę? Nie wiedziałem - mówi burmistrz, choć dla nikogo w mieście nie jest to tajemnica. - Tabliczki zniknęły? Nie chodzę tam, nie wiedziałem.

Leks pół roku temu odsłaniał tablicę na ruinach synagogi, ufundowaną przez Towarzystwo Przyjaźni Izrael - Polska. Powiedział wtedy: "Dla Działoszyc jest to bardzo ważne z uwagi na to, że były zamieszkiwane przez naród żydowski, który był bardzo aktywny zawodowo, gospodarczo i wiele dobrego uczynili dla tego miasta. Jest to ważne przesłanie dla przyszłości.

Jubileusz

20 km dalej, w Miechowie, Żydzi stanowili przed wojną połowę populacji miasta. Bolesław Krzyszkiewicz, który odsiedział 16 lat za mord na Żydach w domu Szycha, w 2003 roku otrzymał w miechowskim stowarzyszeniu AK nominację na stopień majora, a wkrótce podpułkownika.

Podstawą awansu było zaświadczenie, które wystawił mu Bolesław Nieczuja-Ostrowski ps. "Tysiąc, dowódca 106. Dywizji Piechoty Armii Krajowej, któremu Krzyszkiewicz podlegał. "Tysiąc opisał jego zasługi: dowódca kompanii, werbował nowych członków, organizował szkolenia, brał udział w akcji rozbrojenia posterunku niemieckiego, uwolnienia aresztowanych przez UB żołnierzy AK. "Tysiąc wnioskował o Virtuti Militari za mężną i ofiarną postawę żołnierza męczennika, bo "obywatel Bolesław Krzyszkiewicz ps. Regiński szczególnie zasłużył się Ojczyźnie i Narodowi. Nie ma słowa o mordzie.

Po 1989 roku Krzyszkiewicz starał się o rehabilitację jako ofiara komunistycznych prześladowań. Nie wypierał się mordu, ale tłumaczył, że wykonywał rozkaz. Sąd odrzucił jego prośbę.

W wywiadzie udzielonym w 2004 r. czasopismu "Sowiniec opisał uwolnienie kolegów z więzienia w Miechowie, ale nie wspomniał o zabójstwie Żydów. Autor wywiadu nie pytał. Czego żałował Krzyszkiewicz? Że nie mógł mieć więcej dzieci.

Na Facebooku na profilu Dariusza Marczewskiego, burmistrza Miechowa, znajduję list od bratanicy Krzyszkiewicza z USA z 2013 roku:

"Bardzo żałuję, że nie mogę przylecieć do Polski w tym roku, kiedy to mój stryj Bolesław Krzyszkiewicz, oficer Armii Krajowej, zamieszkały w Kalinie Małej, będzie obchodził swoje 100. urodziny. Piszę o tym do Pana Burmistrza, jako że niewielu oficerów II Wojny Światowej doczekało tak sędziwego wieku. Mój stryj byłby bardzo zaszczycony, gdyby Pan zainteresował się tą niecodzienną uroczystością i uczynił ją bardziej podniosłą.

Burmistrz Marczewski odpowiada: "Pamiętamy o rocznicy 100. urodzin pana Bolesława Krzyszkiewicza. Będę uczestniczył w tym doniosłym jubileuszu.

Pod spodem dopisek internauty: "Gratuluję dumy z zasłużonego krewnego i obywatela. Chcę tylko przypomnieć, że są ludzie, dla których obchody takiego jubileuszu to hańba. Krwi niewinnych ludzi nie zmywa z rąk ani wiek, ani przemilczanie.

Burmistrz Marczewski, rocznik 1981, rządzi drugą kadencję. Jesienią 2014 r. wygrał w pierwszej turze. Wyremontował drogi, zbudował basen, z którego za darmo korzystają dzieci, inwestuje w ekologię. Miechów jest czysty, zadbany, nie widziałem nietrzeźwych na ulicach, bezrobocie nie jest największym problemem.

- Żydzi w Miechowie? Jestem stąd, ale nie mój temat, nie jestem historykiem, nie pomogę - tłumaczy. Pamięta obchody ku czci rodziny Baranków, którzy przechowali Żydów k. Miechowa, a po denuncjacji przez sąsiada zostali rozstrzelani przez hitlerowców.

A obchody 100. urodzin Krzyszkiewicza? Burmistrz marszczy brwi.

- Była taka uroczystość. Ale że skazany za mord na Żydach? Tego nie wiedziałam. Odsyłam do historyków, do starszych mieszkańców.

Bohater

Na parterze jednej z miechowskich kamienic urzęduje zegarmistrz Józef Wlazło. 91-latek o bystrym umyśle. Siedzi za kontuarem, dyskutuje z młodszym o 20 lat kolegą. O AK-owcu Krzyszkiewiczu nie słyszał, ale o przedwojennym Miechowie wie wszystko.

- Połowa to byli Żydzi. Żyli w zgodzie z Polakami, mieli żydowskie sklepy, warsztaty, handel. Miałem 15 lat, gdy wybuchła wojna, a Niemcy zamknęli ich w getcie. Tam się zaczynało - pokazuje ręką za okno. - Co tu ludzie wiedzą o Żydach? Nic, bo to już wszystko młode.

- Bo nie chcą wiedzieć! - unosi się kolega. - Przejęli żydowskie majątki, to sprawa wstydliwa.

- Stare budy przejęli!

- Jakie budy, Józio? Domy, grunty tych, co zginęli. Ludzie tu mają nieczyste sumienia.

Wlazło pamięta, że zaraz po wymordowaniu Żydów Niemcy wystawili na sprzedaż żydowskie ubrania, meble, naczynia. Kupili Polacy. A kto wziął wyposażenie warsztatów, to po wojnie stał się rzemieślnikiem. Pamięta też, że gdy 2 tys. miechowskich Żydów zamknięto w getcie, jego rodzice przechowywali kilku na strychu. Ale po wprowadzeniu kary śmierci przez Niemców poprosili, by Żydzi sobie poszli. To była kilkuosobowa rodzina Mozgowskich, handlarzy. Wojnę przeżył tylko jeden.

Nieopodal zegarmistrza, w informacji turystycznej, pytam o ślady Żydów w mieście.

- Będzie problem - mówi pracownik, dwudziestolatek. Odwraca się, zagląda do szafy. - Może tu... - wyciąga folder. - Jest jakiś kamień pamiątkowy...

- Ilu Żydów tu mieszkało przed wojną? - pytam.

- Nie wiem.

- Dużo? Mało?

- Nie wiem.

- Gdzie było getto?

- Nie mam pojęcia. Jestem z Miechowa, ale w szkole nikt tego nie uczył. Tu jestem tylko na stażu.

Patrzę na folder. Dziesięć pomników ku czci bohaterskich partyzantów, żołnierzy AK, jeden dla zabitych Żydów. Stoi na dawnym kirkucie. Jadę. Mijam transformator z przekreśloną gwiazdą Dawida, pole. Zabłądziłem.

- Nie wiem, gdzie to jest - mówi mi młody chłopak pod budką z ubraniami. O Żydach w Miechowie nie słyszał, więc idzie po matkę. Ze sklepu wychodzi 50-latka.

- Chodzi panu o "kierków?

- Co to jest "kierków?

- Dawny cmentarz żydowski.

- Nazywa się "kirkut.

- Mówiliśmy "kierków jako dzieci. To na końcu ulicy chyba, w lewo i w prawo. Ale niech pan pyta w Muzeum Ziemi Miechowskiej.

Muzeum mieści się gościnnie w przylegającym do kościoła budynku. Marcin, ok. 30-letni pracownik, robi duże oczy, gdy pytam o wystawę dotyczącą miejscowych Żydów.

- Nie mamy. Są eksponaty wykopaliskowe, szaty liturgiczne, wystawa zdjęć dawnego Miechowa... O Żydach nic nie ma.

- Cokolwiek?

- Kilka kawałków macew, ale trzymamy w szafie, bo nie ma miejsca, by to wystawić. W Miechowie niewiele pan o Żydach znajdzie. Jest budynek po synagodze żydowskiej, ale teraz mieści się w nim bar.

Przy wyjeździe z miasta stoi kamień upamiętniający odbicie żołnierzy z rąk UB. Wśród kilku nazwisk jest też Bolesław Krzyszkiewicz i hasło: "Cześć bohaterom.

Szacunek

Wracam do Kaliny. Jestem umówiony z jedyną córką Bolesława Krzyszkiewicza. Przez lata uczyła francuskiego w Miechowie, teraz jest na emeryturze. Biały dom na wzgórzu to spadek po teściowej, bo ojciec - jak mówi córka - nie zostawił majątku.

Włosy spięte w kuc, spokojna, o miłym uśmiechu. Mówi wolno, spokojnie. Pokazuje mi zaświadczenie, które ojcu wystawił dowódca "Tysiąc, zdjęcie ojca, staruszka o pogodnej twarzy.

- Pamiętam - mówi - gdy ojca zabierali z domu w 1949. Miałam trzy lata. Przyszli w skórzanych płaszczach, robili rewizję, tłukli naczynia. Ojciec powiedział mamie na ucho: "Nie możecie się załamywać. Był optymistycznie nastawiony do życia. Mama pisała do Bieruta o ułaskawienie, zamienił karę śmierci na dożywocie. Gdy ojciec wyszedł, byłam już na studiach, dostał pracę na poczcie w Kalinie, był jej naczelnikiem.

- Wie pani, za co siedział? - pytam.

- Obciążono go, bo jego podwładni z AK stchórzyli.

- Kto to pani powiedział?

- Ojciec. Ludzie ze wsi pisali petycje, chcieli go uwolnić, bo ojciec miał tu szacunek. Po wyjściu z więzienia był spokojny, raczej zamknięty w sobie. Rozmawialiśmy o historii, polityce, opowiadał o przesłuchaniach. Nie chciał za dużo o tym mówić, ale domyślałam się, że cierpiał. Dziękowałam opatrzności, że wyszedł cały z więzienia, bo jestem wierząca. O Żydach niewiele mówił, ale nie był antysemitą.

- Wie pani, kim byli Żydzi, którzy zostali zabici?

- Ojciec mówił, że to była grupa, która współpracowała z Niemcami. Oddział, którym dowodził, miał za zadanie zmusić ich, by odeszli, bo wsi groziło rozstrzelanie. Ci ludzie poszli przodem, choć tato prosił, by zaczekali na niego. Ale poszli i sami się z Żydami rozprawili. Wina spadła na ojca, bo był dowódcą. Ale jak można go winić, skoro zastrzelili kolaborantów.

- To też relacja ojca?

- Tak.

Córka Krzyszkiewicza przyznaje, że zna dokumenty z procesu, w których jej ojciec opisał, jak kazał zamordować Żydów, ale nazywa je "sfałszowanymi przez PRL.

- O, proszę, tu jest mowa historyka nad grobem ojca - wręcza mi dwie kartki.

Mowę napisał Stanisław Piwowarski, miechowski historyk, znawca podziemia tamtego regionu, syn żołnierza AK:

" (...) Przychodzi mi - jako historykowi Polski Podziemnej - pożegnać szlachetnego syna ziemi miechowskiej (...). Był jednym z najbardziej prawdziwych Żołnierzy Wyklętych, bo został dotknięty niesłusznymi wyrokami za wierność wojskowej przysiędze, zdyscyplinowanie wobec przełożonych, oczywistą walkę ze złem zagrażającym zniszczeniem konspiracji w rejonie Kalina Wielka, a interpretowaną po 1945 r. według niepolskich założeń. Historia oparta o pełną prawdę, a nie ubeckie czy syjonistyczne objaśnienia, czy oskarżenia przynosi autentyczny obraz i jego ocenę, tak bardzo potrzebne nam, a przede wszystkim rodzinie, kalińskim sąsiadom i społeczeństwu tego terenu.

Korzystałem z: J. Grabowski, " Chcę nadmienić, że nie byłem uświadomiony i wykonywałem zadanie, jako żołnierz Armii Krajowej. O wymordowaniu ukrywających się pod Racławicami Żydów przez kompanię miechowskiej AK, "Zagłada Żydów. Studia i Materiały, 6/2010 thejewishweek.com, 01.11.2003, S. Ain, "Wanna buy a historic shul in Poland?, Fotokopie akt sprawy Sądu Apelacyjnego w Krakowie 1029/IV/k180/50, Archiwum Państwowe w Krakowie, w rozmowie z L. Olkuśnikiem, "Sowiniec, nr 32/33"
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

http://wyborcza.pl/duzyformat/1,142433,17069185,Zaglada_Zydow_ze_wsi_Strzegom.html

agłada Żydów ze wsi Strzegom

Przyszły do nas dzieci z lasu. Zjadły ziemniaki, co stały dla świń. Potem mi mama powiedziała, że je Polacy zabili

Jakieś strzępy zdarzeń, to wszystko, co udało mi się z Rutki wydobyć.

- Uwielbiałam babcię, była moją ostoją. Ale raz wyszła z kryjówki, złapali ją, zbili tak potwornie, że wkrótce umarła.

- Nie umiem sprecyzować, ile było napadów, dużo. Mniej w lecie, może dlatego, że mieli żniwa. Pamiętam jeden z napadów, było po deszczu, szmaty, które służyły nam za ubrania, schły rozwieszone na gałęziach. Strzelali z daleka do szmat i to nas uratowało.

- Przed każdym napadem, gdy się zbliżali, ptactwo odfruwało i już wiedzieliśmy, że trzeba uciekać. Moja siostra do dziś nie jest w stanie znieść krakania odlatujących wron.

- Nie wolno nam było rozmawiać. Miała być kompletna cisza. Bolał mnie ząb i dostałam lanie od ojca za to, że płaczę.

- Nie miałam wyobraźni, że to się może kiedyś skończyć, że może być jakieś inne życie. Nikt mi tego nie powiedział.

Trudno uwierzyć: Rut Zilberman, śliczna, filigranowa paryżanka, ma 78 lat. Jesienią 1942 r. była sześcioletnią dziewczynką żyjącą w ukryciu w lasach wokół Strzegomia, niewielkiej wsi na Sandomierszczyźnie.

Jej relacja, złożona po wojnie, znajduje się w Żydowskim Instytucie Historycznym. O koszmarze, z którego ledwie co wyszła żywa, 11-letnia uczennica trzeciej klasy opowiada spokojnie i rzeczowo, emocji nie więcej niż w naparstku. Mogę sobie wyobrazić, jaką była dziewczynką: rezolutną, inteligentną i dzielną w najwyższym stopniu, niczym walcząca samotnie bohaterka z kreskówki.

Bardzośmy płakali bez dorosłych

Strzegom mógł być idealnym schronieniem. Rozrzucone chałupy na granicy lasu, wieś oddalona od świata i ludzi, Niemcy rzadko się tam zapuszczali. Przed wojną rodzina Zilbermanów miała tu pola i sady. Kiedy zaczęły się wywózki Żydów, ojciec Rut - Fiszel - ukrył całą rodzinę: matkę, żonę, czwórkę dzieci, w lesie sąsiadującym z jego polem. "Tatuś urządził nam bardzo wygodny schron - opisywała Rut zaraz po wojnie. - Sporządził prycze, postawił piec. Nie wiadomo, na ile osób zaplanowana była ziemianka, z pewnością nie na ponad 30 - pięć rodzin z dziećmi - które w niej zamieszkały. W większości byli miejscowi, chodzili do jednej szkoły z Polakami, nie było szkoły żydowskiej. "Wszyscy chłopi w okolicy wiedzieli - opisywała dalej - że w lesie są Żydzi. Tatuś przekupywał chłopów, jak mógł, gajowemu dał srebrną papierośnicę i dużo rzeczy. Strzegomscy Żydzi zdążyli się przygotować i sprzedać część majątku. W ukryciu wyrabiali koszyki z korzeni młodych drzew i sprzedawali je zaufanym ludziom. Pewnie starczyłoby im do końca wojny na opłacanie jedzenia i doraźnej pomocy.

"Tej zimy spadł wcześnie śnieg - wspominała Rutka pierwszą zimę w leśnym bunkrze, z 1942 na 1943 rok. - Nie mieliśmy co jeść i ja z chłopcem, nieco starszym ode mnie, z Zelkiem, wybraliśmy się na wieś do znajomych chłopów. Bali się nas wpuścić, ale dali dwa worki prowiantu. Zapadł już wieczór, spadł duży śnieg. Weszliśmy kilka metrów i Zelek nie mógł iść dalej, usiadł na śniegu i powiedział: niech się dzieje, co chce, on dalej nie pójdzie. Wzięłam drugi worek na plecy, Zelka pod ramię i wlokłam go przez las. Przyszliśmy na skraj lasu, ściemniło się całkiem i Zelek oświadczył, że dalej nie pójdzie. Usiedliśmy na workach i usnęliśmy. Obudziliśmy się rano, śnieg był do kostek, co tu robić. Zelek ledwo powłóczył nogami. Muszę dźwigać oba worki, jego trzymam za rękę, nie mogłam utrzymać w drugiej ręce gałązki, żeby zatrzeć ślady, więc robiłam zygzaki, wracałam kilka razy na to samo miejsce. Uszłam duży kawał za naszą ziemiankę, żeby zatrzeć ślady. Przyszliśmy wreszcie na miejsce. Mama rozpaczała, bo była przekonana, że mnie więcej nie zobaczy.

Miejscowi napadli na nich po raz pierwszy latem 1943 roku. "Niespodziewanie wpadli do ziemianki. Kazali wszystkim wyjść, ustawić się rzędem, potem kazali dzieciom wejść do kryjówki, a starszym pozostać. Zeszliśmy do kryjówki i bardzośmy płakali, bo co byśmy poczęli sami bez dorosłych. Bandyci zażądali kosztowności, mamusia im dała kolczyki i złoto. Od tego czasu nie mieliśmy więcej spokoju, wpadali co kilka dni. Wreszcie skończyły się pieniądze i nie mieliśmy za co kupić żywności. Tak trwało dłuższy czas. Pamiętam, że raz nie jedliśmy cztery dni. Dzieci były głodne, ale nikt nie powiedział słowa, dzieci wytrzymywały głód tak jak dorośli. Ale ja już miałam dość głodowania i postanowiłam iść na wieś, do moich koleżanek. Prosiłam siostrę, żeby ze mną poszła, ona się bała, ale ja miałam silną wolę i postanowiłam pójść sama. Poszłam do znajomej dziewczynki, z którą bawiłam się czasem, gdy jeszcze byłam na wolności. Ucieszyła się na mój widok, dobrze mnie przyjęła, dała mi jeść, a jej matka tymczasem przygotowała dla mnie woreczek z żywnością. Wtem wszedł jeden chłop, który tropił Żydów, zlękłam się i pobladłam. Koleżanka mnie uspokoiła, natychmiast się opanowałam, wyjęła zabawki i lalkę i bawiłyśmy się jak gdyby nigdy nic, a ja nie dałam nic poznać po sobie. Ale jak się bałam, to chyba tylko sam Bóg wiedział. Wreszcie poszedł i ja od razu wybrałam się w drogę. Szłam polami, żyto było wysokie, myślałam sobie, że świat jest taki piękny, a ja jestem osaczona jak zwierz. Bezpiecznie zeszłam do ziemianki.

Żadnych przyjaźni i żadnych zabaw

"Bandyci wciąż na nas napadali i tatuś bał się, żebyśmy pozostawali w ziemiance, bo gdyby nas okrążono, to by wystrzelali wszystkich, nikt by się nie uratował. Całą zimę spaliśmy pod gołym niebem - opisywała Rut drugą zimę ukrywania, z 1943 na 1944 rok. - Tatuś palił wielkie ognisko, a gdy się drzewo wypalało, wysypywał ciepły jeszcze popiół, który służył nam jako podściółka, a przykrywałyśmy się kurtką tatusia. Wszyscy byli zawszeni, ale żadni rodzice nie utrzymywali dzieci tak czysto jak tatuś. Po niektórych dzieciach łaziła nieskończona ilość wszy, cały dzień kucały przed ogniem. Nam tatuś nie pozwalał siedzieć bezczynnie, cały dzień byłyśmy w ruchu, pomagałyśmy ścinać gałęzie, pracowałyśmy, byłyśmy bardzo zahartowane, tak że dziś jeszcze jestem bardzo wytrzymała.

Teraz, czy zima, czy lato, spali na gołej ziemi w lesie.

"Raz bandyci okrążyli las. Rozbiegli się wszyscy, każdy uciekał w inną stronę. Wtedy kilku Żydów zginęło. Z głodu, wyczerpania prawie wszyscy mieli kurzą ślepotę, z wyjątkiem mnie. Ja się najlepiej trzymałam, dziwię się, skąd się brało we mnie tyle sił. Mnie posyłano po prowiant, wszędzie na wsi byłam znana. Polacy dawali mi żywność, ale bali się mnie zatrzymywać u siebie. Co noc chodziliśmy spać na inne miejsce. Ja jedna nie miałam kurzej ślepoty i co noc prowadziłam naszych ludzi na bezpieczne miejsce.

- Nie ma tak wiele rzeczy do opowiadania - tłumaczy mi niecierpliwie Rut, gdy w końcu, z dużymi oporami, godzi się na rozmowę. - Ciągle było tak samo: strach, głód, strach, ktoś umierał, ktoś nie wracał. Nic się nie zmieniało, tylko było coraz mniej ludzi i mniej nadziei.

Jest ogromnie zdziwiona, że istnieje jej powojenna relacja, nie pamięta, że ją składała. - To, co tam powiedziałam - stwierdza po jej przeczytaniu - wygląda, jakby nasze ukrywanie było zabawą. Nic nie umiałam oddać z mojego cierpienia.

Próbuję przekonać Rut, że jej relacja jest przejmująca, ale ją to tylko złości. Może to ona ma rację i każda relacja z czasu Zagłady jest tylko cieniem, znakiem tego, co było, i czego zrozumieć i opisać nie sposób.

"Już nie mieliśmy butów, chodziliśmy boso po śniegu - opowiadała. - Krew lała się z nóg, znaczyła ślady po śniegu i wlekliśmy za sobą gałęzie, by zatrzeć ślady. Nie było prawie dnia bez napadu i została nas mała garstka. Już nam się nie chciało żyć. Raz napadł na nas młody chłopak i strzelał i myśmy już nie uciekali, było nam już wszystko obojętne, niechby się raz skończyła ta męka, ale on chybił.

W ogóle śmierci było dużo. Na samym początku ukrywania zmarł jej braciszek, potem babcia. Rut wspomina też śmierć jednej dziewczynki, że pochowali ją w lesie i że chodziła często na jej grób. - Miała chyba na imię Hania. Gdy ktoś chorował, kładło się go najbliżej ogniska, i ona tak leżała. Ktoś powiedział: "Umarła, i ona się wtedy podniosła, popatrzyła na nas wszystkich i dopiero umarła naprawdę.

Pytałam, czy to była jej najbliższa przyjaciółka. - Nie było tam żadnych przyjaźni i żadnych zabaw z innymi dziećmi.

Jan Pisula dotrzymał umowy

Fiszel Zilberman oddał pola i gospodarstwo Janowi Pisuli, miejscowemu rolnikowi, którego dobrze znał jeszcze sprzed wojny, w zamian za część zbiorów z tych pól. Pisula dotrzymał umowy. Wybudował w stodole podwójne przepierzenie i tam zostawiał żywność. Córka Pisuli, która wciąż tam mieszka, pamięta, że można było wejść do stodoły od strony lasu, i zdarzało się, że zimą któreś z dzieci nocowało na górze na słomie.

Ale chodzenie do ich domu stawało się coraz bardziej niebezpieczne: partyzanci wiedzieli, że to Pisula uprawia żydowskie pola, podejrzewali go więc o kontakty z ukrywającymi się. Nic mu nie zrobili, zresztą Jan Pisula też był w AK, ale kilkakrotnie ostrzegali, że mają go na oku - doprowadzali schwytanych Żydów i mordowali na jego posesji, podrzucali mu też ciała pomordowanych gdzie indziej.

Coraz dramatyczniej było z jedzeniem. Powtarzał się schemat znany z wielu historii o ukrywaniu się Żydów na wsi. Obrabowani ze wszystkiego, co udało im się ocalić, nie mieli już za co kupować żywności, mogli tylko coś podkraść na polu.

- Najlepiej było kraść w Boże Narodzenie, można było iść do obory i wypić mleko prosto z cycka krowy - opowiedziała mi kuzynka Rutki Pola Milstein, którą odwiedziłam w Izraelu. - Kradliśmy kartofle na polu i chowaliśmy do przygotowanego dołu. Kiedy napadał śnieg, Polacy poszli po naszych bosych śladach i wlali karbol do tego dołu. Już nie mieliśmy się czym zimą żywić. Po wojnie, gdy wojskowi prowadzili jeńców niemieckich, kupiłam im bułki. Miałam wyrzuty sumienia, że to zrobiłam, ale zobaczyłam w nich siebie samą.

Trzech moszków, każdy swego rąbnął

W 1944 roku, kiedy stało się jasne, że Niemcy zaraz przegrają wojnę, nasiliły się polowania na Żydów.

"Kilku silniejszych mężczyzn z tatusiem chciało się wybrać na wieś do kupców po kartofle - opisywała Rutka. - Mama miała złe przeczucie i błagała ich, by nie szli. Tamtych mężczyzn nie zdołała powstrzymać, ale tatusiowi stanowczo nie pozwoliła. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że ich rozstrzelali polscy bandyci.

Zamordowani to ojcowie trzech ukrywających się wraz z nimi rodzin: Mosze Kaufman, Wolf Kaufman i Pinchas Betel.

Mordercy to Edward Brzyszcz, Wacław Brzyszcz, Daniel Stawiarz, Władysław Janowski. Pseudonimy: "Czajka, "Świerk, "Sęk, "Rączka. Należeli do Armii Krajowej, potem część przeszła do Batalionów Chłopskich. Po wojnie sądzono ich z tzw. dekretu sierpniowego, za współpracę z okupantem.

Jak wynika z materiałów Instytutu Pamięci Narodowej, ojciec Rut, Fiszel, złożył doniesienie o morderstwach w 1949 roku. Rok później zaczął się proces. Jan Pawełek, u którego Żydzi kupowali żywność, zeznawał, że na przełomie stycznia i lutego 1944 roku pojawiło się w jego sklepie czterech mężczyzn, powiedzieli, że zaczekają na Żydów. "Około godziny 1.00 w nocy przyszli do mojego mieszkania trzech żydów. W tym czasie zaraz zastawił im drzwi Brzyszcz Edward, po czym zapalili światło, związali tym żydom ręce sznurkiem i wszystkich związali do siebie i poszli. Żydów wyprowadzili poza wieś i zastrzelili. Jeden z morderców Władysław Janowski chwalił się potem, że w nocy zabrali od Pawełka "trzech moszków, których każdy swego rąbnął.

Czytając relacje, dzienniki, wspomnienia z czasu Zagłady, wciąż natykam się na pustkę, czarną dziurę, ktoś był, a zaraz go nie ma - ale gdzie, kiedy zginął i jak? Tu każda historia opowiedziana przez małą dziewczynkę znajduje potwierdzenie i uzupełnienie w materiałach procesowych. Jakby każda jej opowieść została inną ręką dopisana do końca.

Za każdym razem powtarza się ten sam schemat: polowanie na Żydów przez miejscowych chłopów, partyzantów z AK bądź BCh.

Moją mamę zjadły lisy

"Poszła na wieś ciocia Bajla, siostra tatusia, i więcej nie wróciła - relacjonowała Rutka. Na podstawie zeznań świadków i oskarżonych można odtworzyć dokładny obraz zdarzeń. Gdy Bajla Milstein i Sara Kaufman zeszły do piwnicy domu, gdzie były umówione na odbiór kartofli, zauważył je Wacław Brzyszcz, patrolujący wieś w poszukiwaniu Żydów. Poszedł po odsiecz pod miejscowy sklep. Było mroźno i ciemno, ale udało mu się zgromadzić miejscowych morderców: Stefana Bąka, Edwarda Brzyszcza, Władysława Stawiarza, Stefana Tałaja. Spotkali jeszcze jednego mieszkańca Strzegomia, Stefana Kwiatkowskiego, który do nich dołączył (wszyscy z AK bądź BCh). Wyprowadzili Bajlę Milstein (Sara zdążyła się ukryć w beczce). Bajla próbowała uciekać. "Idąc na wieś w stronę lasu w odległości około 500 metrów od wsi, żydówka poczęła się szarpać z Bąkiem Stefanem, on ją puścił i ona upadła na śnieg - zeznawał Wacław Brzyszcz. - Żydówka ta nie chciała iść, mówiąc po imieniu do Kwiatkowskiego Stefana, aby ją puścił. Po pierwszym strzale ranna jeszcze raz próbowała uciec, ale padł drugi i trzeci strzał. "Po czym wypiliśmy trochę wódki i rozeszliśmy się do domu - zakończył Brzyszcz.

"Znaleźliśmy tą Żydówkę leżącą na śniegu - zeznawał świadek, który ją zakopywał - i widać było, że kula weszła z półkuli głowy z jednej strony, a wyszła z drugiej, prócz tego miała przy sobie i trzymała ręką dwa kawałki chleba i trochę kaszy jęczmiennej, i była w ubraniu. Musieli ją płytko zakopać - była zamarznięta ziemia - bo ciało znalazła rodzina.

Pola Milstein, córka zabitej, mówi mi: - Mama, jak żyła, to nam powtarzała: "Do jedzenia jest śnieg, a Pan Bóg jest stary, głuchy i was nie słyszy. Brat poszedł szukać mamy i znalazł. Kopaliśmy rękoma ziemię, brat rozłożył na wierzch gałęzie, ale po dwóch dniach, jak wróciliśmy, nie było nic. Moją mamę zjadły lisy.

Kazał dzieciom stanąć i strzelił

Niedługo później zginęła dwójka dzieci: Zelek, ten chłopiec, którego poprzedniej zimy Rutka niosła na barana, i jego starsza siostra Pela. "Zelek poszedł ze swoją 12-letnią siostrą na wieś - opisywała Rutka - czekaliśmy godzinę, dwie, a ich nie widać, nazajutrz nie wrócili. Dowiedzieliśmy się później, że ich zastrzelił jakiś bandyta na skraju lasu.

Wiemy dokładnie, co się z nimi stało.

"Przyszło do mojego domu dwoje dzieci narodowości żydowskiej, mnie było ich żal - opowiadał świadek. - Kazałem im się bawić z moimi dziećmi, chciałem ich przenocować, ponieważ były biedne, jedna dziewczynka miała około 7 lat i jeden chłopczyk około 6 lat. Po pewnej chwili przyszedł do mojego domu Janowski Władysław i zapytał mnie, co te żydy tu robią, i krzyknął na nich, żeby wyszli na dwór, więc te dwoje dzieci wyszło, a Władysław Janowski wyszedł za nimi, a na drugi dzień rano dowiedziałem się, że te dzieci były zastrzelone na polu Pisuli Jana. Ja nie mogłem sprzeciwić się Janowskiemu Władysławowi, ponieważ bałem się go, bo on należał do AK.

"Przyszedł Władysław Janowski do mnie, zawołał mnie i poprosił, abym ja dał mu karabin, nie mówiąc mi, w jakim celu - zeznawał Stefan Bąk. - Ja dałem mu karabin, którego miałem z organizacji AK, i zawołał mnie, abym szedł z nim. Ja poszedłem z nim. Po odejściu do wsi około 200 metrów kazał tym dzieciom stanąć sobie naprzeciw siebie, jednak one kręciły się, więc jedno położył na ziemi, drugie położył na nim i strzelił w głowy obydwu, na wskutek którego strzału oboje dzieci zostały zabite.

Gajowy: Jesteście tu bezpieczni

Ojciec dzieci już wtedy nie żył, to był Mosze Kaufman, jeden z zabranych ze sklepu. Matka, Sara, ta, która się ukryła w beczce, niedługo później też została zamordowana. Relacjonowała to Rutka, opisując dalej kolejne morderstwo.

„Raz sprowadził leśniczy Niemców na inną grupę Żydów, która się ukrywała po tamtej stronie rzeczki. Prawie wszystkich z tej grupy wystrzelano z wyjątkiem 13-letniego chłopca, Jerzyka. Z nim uciekał mały chłopczyk i byłby się uratował, ale krzyknął » mamo «, i to go zdradziło”.

Ta inna grupa to była rodzina Żydów ze Strzegomia, Betelowie, którzy się odłączyli od reszty po opuszczeniu bunkra. Joe Betel, wtedy Jerzyk, zeznał dla Shoah Foundation: "Dwa tygodnie padało, nie mieliśmy schronienia, i wreszcie był ładny dzień, słoneczny, rozwiesiliśmy ubrania, żeby wyschły. Przyszedł ten gajowy, którego nazwiska nie pamiętam. Wszystkich znał. Powiedział: Jesteście tu bezpieczni", przyjacielsko spędził z nami 10-15 minut, poszedł. Dlaczego przyszedł do nas? On już miał u siebie niemieckich żandarmów, chciał się upewnić, gdzie jesteśmy. Usłyszeliśmy z jednej strony strzały - płacze. - Biegłem i biegłem, w odwrotną stronę niż strzały. Jak ucichły, usiadłem i tak siedziałem koło godziny. I doszedł ojciec, poczekaliśmy, aż sciemnieje, i żeby wrócić. Dlaczego wrócić? - słychać w nagraniu jego płacz. - Zobaczyłem mamę i siostrę, nieżywe i inne osoby nieżywe. Myślę wciąż, że ich nie pochowaliśmy, baliśmy się.

Z rodziny Betelów, ojca, matki, trójki dzieci, ocalał tylko Jerzyk. - Gdyby nie Polacy, wielu by przeżyło. Nie trzeba było, żeby nam pomagali, tylko żeby nas nie zabijali - mówi mi, gdy dzwonię do niego do Toronto.

Wyrwali jej zęby, połamali palce

Mamę i młodszą siostrę Rutki zabili w niedzielę 25 kwietnia 1944 roku. Na tych terenach brakowało kilku tygodni do końca wojny.

"Nad ranem ukazała się duża grupa chłopów w lesie, zdziwiliśmy się, że co oni tu robią tak wcześnie, przecież w niedzielę nie przyszli do lasu po drzewo - mówiła w zeznaniu Rutka. - Rzuciliśmy się do ucieczki, mamusia nie spostrzegła, że siostra śpi, i uciekała z nami. Chłopi strzelali za nami, za czwartym strzałem siostra się obudziła i krzyknęła: mamo, i mamusia wróciła się po nią, i obie zastrzelono. Nazajutrz tatuś odszukał zwłoki mamusi, zaglądnął jej do ust i zobaczył, że wyrwali jej złote zęby i połamali dwa palce u rąk, z których ściągnęli pierścionki.

"Nasza grupa została zaatakowana rano przez kilkunastu uzbrojonych osobników - zeznawał Fiszel Zilberman. - Za mną biegł Cieniek Leon i Dzieciuch Eugeniusz, wobec czego ich dokładnie rozpoznałem. Wówczas została zastrzelona moja żona, której wyrwano zęby, na których były złote korony, oraz zastrzelono dwoje dzieci. Kto z wymienionych rozstrzelał, stwierdzić nie mogę, gdyż uciekłem i naocznie nie widziałem.

"Ob. Cieniek Leon powyrywał po śmierci zęby złote obywatelce żonie Fiszela Zilbermana, o tym nie tylko ja stwierdzam, ale może stwierdzić cała wioska Strzegom, gdyż Cieniek Leon publicznie zęby te sprzedał Kamósowi Franciszkowi - zeznawał Stefan Bąk.

Leon Cieniek też należał do strzegomskiej placówki AK.

"Myśmy z siostrą bardzo rozpaczały - opisywała Rutka - ale nie mogłyśmy płakać, chociaż czułyśmy, że płacz by nam ulżył.

- Nie pamiętam twarzy mamy - mówiła mi - tylko sylwetkę i spódnicę, taką podobną do tych folklorystycznych na Mazowszu.

A ja biegłam obok

"Z całej naszej grupy zostało sześcioro dzieci z Jerzykiem, a z dorosłych tylko mój tatuś - opisywała Rut wkroczenie Armii Radzieckiej w maju 1944. - Poszliśmy za wojskiem 10 km do Staszowa. Tu było silne bombardowanie, Niemcy ostrzeliwali z powietrza miasteczko, wszystko płonęło dokoła. Uciekaliśmy wszyscy do boru. Tam zgubiliśmy się z tatusiem. Gdy się uspokoiło, ja z siostrą zgodziłyśmy się do służby do bogatego chłopa Rogali i opowiadałyśmy wszystkim, że się ochrzcimy, bo tak nam radził tatuś przed rozstaniem, byśmy w sercu pozostały Żydówkami, ale dla bezpieczeństwa mówiły, że przyjmiemy chrzest, bo choć już byli Rosjanie, tatuś nie dowierzał naszym chłopom. Tak przeszedł rok. Mieli nas już ochrzcić, tymczasem przyjechała do tej wsi ciocia, która wróciła z obozu w Mauthausen, dowiedziała się, że żyjemy, i zabrała nas do Krakowa.

Pola Milstein opowiadała mi, jak weszli Rosjanie i powiedzieli resztce ocalałych: "Jeżeli macie się na kogoś skarżyć, to się poskarżcie. - Ale kto wtedy myślał o skarżeniu. Ja już nie wierzyłam nikomu, żeby się skarżyć - dodała.

Rutka miała dziesięć lat, gdy przyjechała do Krakowa. Nie umiała czytać ani pisać. Trafiły z siostrą do żydowskiego domu dziecka. Ojciec powtórnie się ożenił, mieszkał też w Krakowie, w jednym pokoju, z żoną i nową córeczką. Nigdy w rozmowie z ojcem nie wracała do tamtego czasu. Rozmawiałam z kilkoma osobami, które były w domu dziecka z Rutką: dzieci nie opowiadały, co przeżyły, dorośli nie dopytywali.

Raz jeden Rut wróciła do tamtego czasu. W liceum zadano wypracowanie: "Wydarzenie, którego nigdy nie zapomnę. - Opisałam ostatni napad, jak tata złapał siostrę na ręce, a ja biegłam obok i dookoła strzelali. Starsze dzieci uciekały przed nami. W pewnym momencie ojciec chyba miał dosyć i się zatrzymał. Przed nami była polana, strzelali ze wszystkich stron, może pomyślał, że przez polanę i tak się nie da przebiec, może nie chciał już żyć. Spojrzałam, skąd do nas strzelali, i zobaczyłam jednego, który stał niedaleko, a drugiego młodszego, który oparł karabin o gałęzie. Wydawało mi się, że widzę jego niebieskie oczy. Myśmy zaczęły bardzo płakać i wtedy ojciec pobiegł dalej, a ja za nim.

Nauczycielka oddała im wypracowania i kazała wszystkim po kolei czytać, tylko nie Rutce.

- Czekałam, dzwonek, wszyscy poszli, "Pani profesorko, nie dostałam zeszytu, a ona przycisnęła mnie do piersi, łzy jej leciały, "Dziecko, z czego ty wyszłaś - powiedziała. Po maturze zawołała mnie, miałam bardzo dobre świadectwo: "Dziecko, ty powinnaś zmienić sobie nazwisko. Odpowiedziałam, że moja mama zginęła, bo się nazywała Zilberman.

Moja córka nie dostała się na studia!

W 1950 roku odbył się proces. Oskarżeni mówili, że ich zeznania były wymuszone biciem, ale sąd nie dał im wiary. Siedmiu z nich: Stefan Bąk, Edward Brzyszcz, Wacław Brzyszcz, Władysław Janowski, Daniel Stawiarz, Stefan Tałaj, Władysław Konat, dostało wyroki śmierci, które im zamieniono na kary od 10 lat więzienia do dożywocia.

Ocaleli wyjechali z Polski. Najpóźniej Rut, która zdążyła pojechać do Radomia do sądu, gdzie w ramach procesów rehabilitacyjnych AK-owców po 1956 roku miała się odbyć rewizja nadzwyczajna. Jej przyjaciel z domu dziecka i ówczesny chłopak Adam Daniel Rotfeld zapamiętał, co mu Rut opowiadała po powrocie. - Czekała na korytarzu, przechodząc obok, jeden ze skazanych zagroził, że jeżeli będzie zeznawać, to może źle się dla niej skończyć.

- Główny oskarżony Brzyszcz - przypomniała sobie Rut - podszedł do mnie: "Ty jesteś córką Zilbermana, przez twojego ojca to moja córka się nie dostała na studia, a ty na pewno jesteś na studiach. Odpowiedziałam mu: "Ale twoja córka miała ojca i matkę, a ty moją matkę zabiłeś, ja byłam sama.

Przyszły dzieci z lasu

W 1957 roku wszyscy skazani byli już na wolności. Dziś nikt z nich nie żyje. Starsi ludzie w Strzegomiu pamiętają ich.

- Była legenda, że to było siedem strzałów do dwójki dzieci, bo nie mogli ich dobić.

- Były takie, co nie miały innego zajęcia, tylko o tym myślały, żeby zabić.

- Jak zobaczyłam, że Tałaj jest jednym z bohaterów święta runa leśnego, organizowanego przez wójta, myślałam, że nie wytrzymam.

- To były Brzyszczaki, Bąk Stefan, Janowski Władysław. Tylko niech pani nie powie, że ja, bo by mi ktoś głowę ukręcił - wyszeptała mi do ucha jedna starsza mieszkanka.

Starsi mieszkańcy pamiętają też ofiary mordów. - To byli sąsiedzi z pola. Ojciec, jak przychodzili, to dawał im jeść, i buty dał. Oni mieli spanie tam, gdzie są brzozy. Oglądałyśmy z mamą ich rozwłóczone kości i płakałyśmy.

- Stały ziemniaki dla świń i dla kur, i przyszły dzieci z lasu, i je tak łapały rączkami. Mama mówiła, że im ugotuje naszych ziemniaków, bo nasze to nie były w łupinkach, ale bały się poczekać. Jak mama mi opowiedziała, że ich zabili, płakałam i później wiele razy nad nimi płakałam, że nie miały nikogo, ich rodzice byli już zabici, i jeszcze ktoś czyhał na to życie, żeby im je zabrać.

Wolna Polska daje odszkodowanie

Władysław Janowski, ten, który jednym strzałem zabił Zelka i jego siostrę Pelę, a też miał na sumieniu inne morderstwa przeciwko Żydom, po wojnie zapisał się do partii i pracował w kieleckim Urzędzie Bezpieczeństwa. W wolnej Polsce wystąpił o 40 tysięcy złotych jako zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, powołując się na ustawę z 1991 r. "o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.

Sąd Rzeczypospolitej Polskiej przychylił się do jego prośby i w 1997 roku przyznał mu odszkodowanie, o jakie wystąpił.

"Dowody wskazują, że wyrok wydano z powodu działalności niepodległościowej Władysława Janowskiego - napisał w uzasadnieniu Sąd Najwyższy. Sędziowie mieli w aktach te same dokumenty, które tu cytowałam.

Rut zmaga się przez całe życie z tym, co próbuje zapomnieć. Bywają okresy, kiedy się poddaje. - Muszę mieć naprawione łóżko, ale po to muszę zejść do dozorcy, a nie chciałabym mu zawracać głowy - skarży się.

- Ty, ta niewyobrażalnie odważna dziewczynka, obawiasz się pójść do dozorcy? - pytam.

- To ja byłam kiedyś odważna? - dziwi się.

Nazwisko i imię Rut zostało zmienione na prośbę jej rodziny

Więcej o morderstwach w Strzegomiu i powojennych procesach w tekście Anny Bikont "Raz napadł na nas młody chłopak i strzelał, myśmy już nie uciekali. Morderstwa popełniane przez członków AK i BCh na Żydach ze wsi Strzegom w numerze 10 pisma "Zagłada Żydów. Studia i Materiały, który ukaże się 11 grudnia"
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month later...
Zuki. Jak się ma bełkot tego dziadka do faktów? Podważaj prawdziwość informacji wklejonych przez bodziu00000 , jeżeli jesteś taki mądry. Udowodnij , że są nieprawdziwe..... albo poczytaj sobie przed snem Protokoły mędrców Syjonu"
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie podważam tych ewelacji", a Ty i Tobie podobni nie mają prawa tego co tam się wydarzyło uznawać za prawdę. Śledztwo trwa, tylko czy będzie prowadzone rzetelnie?

W społeczeństwie są zawsze czarne owce, tylko czy nie zostali zmuszeni"(oko za oko") do takiej reakcji, tego nie wiemy.
Listy aresztowań Polaków dla Niemców to ufoludki tworzyły?
Opisywane tutaj historie to pojedyncze przypadki, które należy zbadać, a nie podciągać tego do stwierdzenia, że wszyscy Polacy to antysemici i przepraszać w imieniu narodu polskiego jak miało to miejsce w Jedwabnem.

Co do słów prof. Wolniewicza, nie każdy je zrozumie lub nie chce.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W społeczeństwie są zawsze czarne owce"

Tylko jakoś nikt o tych czarnych owcach pamiętać nie chce.
Z to przy każdej okazji miło się podpiąć pod Sprawiedliwych...".
Zabawne, że najchętniej o Sprawiedliwych..." krzyczą ci, co mniej lub bardziej skrycie fantazjują o dymiących kominach.
Ciekawe, jaka to sytuacja może zmusić" do mordu z zimną krwią na własnych sąsiadach.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Naście piszesz, w obliczu tego co się działo w czasie 2WŚ. W czasie oblężenia Warszawy DZIENNIE ginęło ponad 3tys Polaków.

To są pojedyncze przypadki w dużej mierze niewyjaśnione( to co wkleja bodziu), należałoby postawić sobie pytanie dlaczego dochodziło do takich wydarzeń.

Natomiast to co wiemy na pewno to...

http://www.uwazamrze.pl/artykul/995313/jak-zydzi-kolaborowali-z-niemcami
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nic nie oceniam, chciałbym dowiedzieć się co i dlaczego.

Dwa-to może pomóc poznać prawdę o tamtych wydarzeniach w szerszej perspektywie, jak również to co się działo( w Polsce) po '45r. Wszystko jest opisane w artykule, który wkleiłem.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale o so chozi. Napisałem wcześniej, że chciałbym się dowiedzieć dlaczego tak się działo.

Jeśli od pokoleń byli tacy co robili nam(i sobie nierzadko) pod górkę to co się dziwić, że ktoś mówi dość gdy słyszy i/lub czyta takie wynurzenia o Polakach mordercach narodu żydowskiego?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

zuki (325 / 18)2016-09-10 13:43:29

Jakoś nie widzę u Ciebie podobnej chęci wyjaśnienia zezi wołyńskiej " :) Poza tym bardziej próbujesz te mordy usprawiedliwić niż wyjaśnić . Na kolaboranta powinien być wyrok ( choćby państwa podziemnego) , tak aby ktoś był za to odpowiedzialny. Znam dosyć dobrze opisywane tereny i wiem ( choćby z półsłówek) ,że takie sytuacje były nagminne. Mord zawsze pozostanie dla mnie mordem, bez względu kto tego się dopuścił i z jakich przyczyn.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wołyń-nie ma co wyjaśniać 250 tys ofiar polskich cywilów vs. 3tys ofiar w dużej mierze katów Polaków- i co tu wyjaśniać?

Gdzie napisałem, że kogokolwiek usprawiedliwiam, przedstawiłem tylko związki przyczynowo-skutkowe.

Nie mnie oceniać efekt tych zależności ale każdy ma swój rozum.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I jeszcze jedno, w czasie okupacji Państwo Podziemne miało małą wiedzę na temat tych spraw(były ważniejsze sprawy-walka o wolność), a po wojnie wiadomo kto rządził i co robił i o dziwo w dużej mierze byli to przedstawiciele narodu wybranego pod zmienionymi nazwiskami, zaprzeczysz?

W Szwecji do dziś żyje kat oficerów AK i nic mu nie można zrobić, nomen omen brat redaktora naczelnego Gazety Wyborczej (sic!).

Gdyby to dotyczyło Żydów, Mosad dawno by go zlikwidował jak to czynili w wielu przypadkach niemieckich zbrodniarzy. To były mordy w pełni usprawiedliwione, czyż nie?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

zuki (327 / 18)2016-09-10 23:40:32

Może nie zauważyłeś , że dyskusja nie dotyczy Mosadu, braciszka redaktora, czy innej cholery . Może również nie zauważyłeś , że w opisanych wyżej ofiarach mordów rasowych lub rabunkowych trudno dopatrzyć się kolaborantów z Sowietami czy też z Niemcami.Z osobami o Twojej mentalności dosyć trudno prowadzić dyskusję. Gdybym pisał z Hameryki pewnie napisałbyś mi a u was to biją murzynów"
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dotyczy dotyczy, tylko Ty tego nie widzisz, mam nadzieję, że takich jak Ty jest mniejszość.
Logika nie jest Twoją najmocniejszą stroną.

Bardzo łatwo prowadzić dyskusję szeroko na temat, zawężając ją łatwo o manipulację, o którą autorowi artykułów GW chodziło-Polacy to mordercy Żydów. Taka miała być konkluzja na którą ja się nie zgadzam i mam argumenty, a Ty tylko piszesz to nie dotyczy tego, czy tamtego, a to bełkot profesora Ci nie pasuje itd." Napisz coś sensownego, popartego faktami(nie z półsłówek),wydarzeniami z życia osobistego tudzież swojej rodziny, bo jak mniemam z historią jesteś na bakier.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A co ci mam wyjaśniać, skoro to się tyczy właśnie ludzi twojego pokroju? Bardzo chętnie posługujecie się Sprawiedliwymi. Są dla was argumentem w wywodach, jak to rzekomo w Polsce nie było antysemityzmu, Polacy wszystkich kochali itp. itd.

A potem piszesz, o jakiś okolicznościach uzasadniających" mordy motywowane nienawiścią albo chęcią rabunku.
Ciekawe jakie ciekawe uzasadnienie byś znalazł dla wywiezienia do lasu i zatłuczenia pałkami 20 młodych kobiet. Jedną przy okazji zgwałcili. Gwałt pewnie też byś to jakoś uzasadnił. Może one też były katami Polaków"?

Rzygać się chce od czytania wywodów twoich i tobie podobnych. Każdą zbrodnie i każde k..wo będziecie próbowali uzasadnić, jeśli tylko jakoś podpasuje wam ideologicznie.
a potem napiszesz, że antysemityzmu nie było, bo Sprawiedliwi...

Szkoda tylko, że ci Sprawiedliwi musieli się tak samo obawiać okupantów jak niektórych swoich rodaków. Takich podobnych do ciebie. Takich, którzy teraz co najwyżej mogą wypisywać brednie lęgnące się w ich chorych głowach, ale gdyby okoliczności pozwoliły to pewnie chętnie by wymierzali sprawiedliwość".
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nic nowego, brak argumentów to wycieczki osobiste.

Sprawiedliwi(a kto to?)? To Twoja definicja, ja nigdy o nich nie pisałem.

20 niewinnych kobiet-pewnie masz rację(lub nie, nic nikomu nie udowodniono), tylko dlaczego zwyrodnialców nazywać narodem polskim( w domyśle oczywiście, a jakże)?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Argumenty? A jakie to argumenty można przedstawić w kontrze do usprawiedliwiania sk...twa? To świadczy tylko o twoim moralnym skarleniu, z tym ciężko dyskutować.

I oczywiście standardowa zdarta płyta - może i u nas jest antysemityzm, ale u nich jest antypolonizm."

Ciekawą logiką się kierujesz - najpierw piszesz jakieś brednie o zbiorowej odpowiedzialności Żydów, po czym płynnie wykonujesz odcięcie od zbrodni popełnionych przez Polaków.
A może, idąc tropem jednej pani minister, napiszesz ze to nie Polacy tylko jacyś mityczni, bezpaństwowi, pozbawieni narodowości antysemici? Podobni do mitycznych, bezpaństwowych nazistów.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie