Legendy i tajemnice fortów Twierdzy Przemyśl

Udostępnij:

Od czerwca 1915 r. zniszczone forty przemyskie nie przedstawiały już dla Austrii prawie żadnej wartości strategicznej. Wobec zaistniałych kłopotów z zaopatrzeniem w metale nierdzewne, w państwach centralnych i na zajętych przez nie terenach przystąpiono do zbiórki i konfiskaty metali kolorowych. Pomyślano wówczas także o demontażu fortów twierdzy przemyskiej.

Fort XIII „San Rideau”

Na złom zabrano wszystkie działa forteczne i wiele metalowych części z wyposażenia. Akcję tę przerwał dopiero koniec wojny. Po przejęciu Przemyśla przez władze nowo powstałego Państwa Polskiego część fortów, najmniej zniszczonych, przeznaczono na magazyny amunicyjne. Wkrótce wśród żołnierzy pełniących wartę na poszczególnych fortach zaczęły krążyć tajemnicze pogłoski. W forcie VIII („Łętownia”) zawsze o północy na wale okalającym fort zjawiał się podobno – jak utrzymywali „naoczni” świadkowie – żołnierz austriacki w pełnym uzbrojeniu.

Artykuł ten w 2024 roku wziął udział w cyklu „Wakacje z „Odkrywcą” – w serii artykułów prezentujących nadzieje sprzed nawet 20 lat, lokalne legendy rozbudzające wyobraźnię. Traktujemy je z przymrużeniem oka, ale i z przyjaznym zrozumieniem.

W kilkanaście lat po przedstawionych w tym tomiku wydarzeniach, w roku 1931, grupa oficerów przechadzających się bez celu po terenie fortów siedliskich dokonała ciekawego odkrycia. Było pogodne popołudnie i w pewnej chwili promienie słońca wpadły w szczelinę wysadzonego muru pod takim kątem, że jeden z oficerów dostrzegł ludzkie szkielety. Byli to żołnierze austriaccy, przyciśnięci betonową ścianą, która pod wpływem czasu lekko się odchyliła. Odkrycie to sprzyjało powstawaniu i szerzeniu się nowych pogłosek o duchach i zjawach, pojawiających się nocą na terenie poszczególnych fortów. Strażnicy forteczni z fortu V (Grochowce) opowiadają, że do 1930 r. przy jego obchodzie nogi ich często zapadały się powyżej kostek w zbutwiałych szczątkach ludzkich, pogrzebanych przed laty płytko, tuż pod powierzchnią Do najciekawszych jednak należy tajemnica fortu XIII („San Rideau”) w Bolestraszycach, jednego z najlepszych i najbardziej nowoczesnych. Po raz pierwszy podana ona została do publicznej wiadomości w 1926 roku przez W. Kohufcnicką, która zamieściła na ten temat w czasopiśmie Naokoło Świata specjalny artykuł (Tajemnica fortu nr 13). Artykuł ten przedrukowano w wiele lat później, w roku 1961, w publikacji pt. Tysiąc lat Przemyśla, wydanej z okazji obchodów milenijnych. W 1964 roku sprawę tę podjął także ukazujący się w Moskwie radziecki miesięcznik wojskowy Sowieckij Wojn (Nr 11). A oto powtórzona za W- Kohutnicką – z nielicznymi tylko zmianami i skrótami – sensacyjna relacja z niecodziennego odkrycia: Chcąc zwolnić tereny, zajęte przez bezużyteczne, zniszczone forty, rząd zezwolił prywatnym firmom na ich rozbiórkę.

Do rozbiórki fortu XIII („San Rideau”) przystąpiono latem 1923 roku. Za pomocą ekrazytu rozsadzane były jedno piętro po drugim, a wydobywane z nich żelazo i stal – według umowy – szły na korzyść przedsiębiorcy. Tak powoli dobrano się po dwóch tygodniach do parteru. Kiedy korytarz został oczyszczony, robotnicy ujrzeli we wnęce żelazne drzwi, których na planie wcale nie było. Kierownictwo robót zbytnio się tym nie zdziwiło, bo tego rodzaju niespodzianki zdarzały się często. Przypuszczając, że drzwi prowadzą do kanału, kazano robotnikom je wyjąc. Następnie jeden z nich, wiedziony ciekawością, zaopatrzywszy się w latarkę, samotnie zszedł po schodach w dół. Raptem rozległ się jego stłumiony krzyk, tak przejmujący i pełen grozy, że pozostali robotnicy odruchowo rzucili się do drzwi podziemia, gotowi nieść pomoc ciekawemu chłopcu, który mógł wpaść do jakiegoś dołu. Zdarzało się to bowiem innym. Wielkie było jednak ich zdumienie, gdy ujrzeli go na schodach, tuż przy wejściu: leżał bez czapki, z rozwichrzonymi włosami, twarz miał bladą i wykrzywioną w strasznym grymasie, w ręku kurczowo ściskał zbitą latarkę.

Wyniesiony na powietrze i ułożony na trawie, zemdlał. Po długich zabiegach i oblewaniu wodą ocknął się na chwilę, wrzasnął i znowu zemdlał. Powtarzało się to kilka razy. Wreszcie przestał mdleć, ale zakrywszy twarz rękami, tarzał się po ziemi i żałośnie skowyczał. Z jego mamrotania i wykrzykników dało się zrozumieć tylko parę słów: „Jakie to straszne, jakie to straszne”. Więcej nic nie mówił. Wszyscy byli przekonani, że nagle postradał zmysły. Został więc wsadzony do samochodu i odwieziony do szpitala. W pół godziny później kierownik robót wraz z czterema robotnikami zeszli do podziemia, by zbadać, jaka była przyczyna przerażenia młodego robotnika. Chłodna mgła gęstniała z każdym stopniem stromych schodków, po których stąpali gęsiego z latarkami w rękach. Na dole ciągnął się długi korytarz, z szeregiem drzwi po obu stronach. Po ich otwarciu stwierdzili, że były to małe celki, nisko sklepione, o potężnych, betonowych ścianach. Wiało z nich pustką, w jednej tylko leżał zardzewiały kociołek i trochę zgniłej słomy. Jakie było przeznaczenie tych pomieszczeń – wówczas jeszcze nie wiedziano. Korytarz kończył się obszerną halą, ze studnią. Stąd wybiegały dwa korytarze, tworząc łącznie z poprzednim literę Y. Robotnicy przeszli do jednego z nich. Tu rozkład był nieco inny, a sale większe, pełne zwojów kolczastego drutu i armatnich łusek.

Powietrze było tu jeszcze cięższe, pachniało zgnilizną i amoniakiem. Po obu stronach korytarza było czworo drzwi. W pierwszej sali, najobszerniejszej ze wszystkich, stał szereg stelaży z resztkami prowiantów, całą masą puszek od konserw, butli, skrzynek i worków ze spleśniałymi sucharami. Wszystko to, zmieszane razem i cuchnące, walało się w straszliwym nieładzie, jakby po pogromie. Wśród tych rupieci uganiały się szczury wielkości kotów. W drugim pokoju znajdowały się resztki starego umundurowania i pościeli. Trzecie drzwi były zamknięte. Po ich wyłamaniu, gdy we dwóch weszli do wnętrza sali, zaciekawieni, co tu zastaną, zdrętwieli z przerażenia. W krwawym blasku latarni, na tle szarego betonu, pośrodku beczek, skrzyń i śmieci, stała mara okropna, upiorna, nagi kościotrup, obrośnięty masą splątanych siwych włosów. Nie wiedząc, z kim mają do czynienia, ze zjawą, żywym człowiekiem czy jakimś potworem, nie mogli złapać tchu ani wykrztusić jednego słowa. Dopiero po chwili, gdy z następnej sali nadeszli pozostali robotnicy, krzycząc, że znaleźli w niej ludzki szkielet, upiór na głos ludzki drgnął, podniósł ręce do uszu, skrzywił się, zaczął rytmicznie chwiać się w prawo i w lewo, wydając przy tym chrapliwe jęki. Przybyli robotnicy, dostrzegłszy upiora, z wrzaskiem rzucili się do panicznej ucieczki: za ich przykładem poszli pozostali. Po wyjściu na zewnątrz fortu i uspokojeniu się kierownik robót powiadomił o dokonanym odkryciu policję. Pod wieczór przyjechał ciężarowy samochód, szczelnie wypełniony policją. Byli także żołnierze z oficerem i sędzia śledczy. Zachowując środki ostrożności, ruszyli na miejsce niewiarygodnego odkrycia.

Fort został otoczony przez posterunki wartownicze. W niespełna kwadrans ekspedycja wywlokła na światło dzienne owo „monstrum”, trzymając je mocno, żeby nie uciekło. Był to nie upiór, lecz żywy człowiek, tak słaby, że ledwie trzymał się na nogach. Drżał całym ciałem, oczy miał zamknięte, przy każdym dźwięku chwytał się za uszy i jęczał, widocznie cierpiąc bóle. Mówić już nie mógł, wydawał tylko stłumione śpiewne dźwięki i jakieś szmery. Na próżno biedził się sędzia śledczy, usiłując dowiedzieć się jego imienia, nazwiska i wieku. Odwieziono go do szpitala, gdzie tejże nocy skonał. Cała ta niejasna, tajemnicza historia dała powód do różnorodnych i fantastycznych gadek. Opowiadano, że duchy zabitych na wojnie żołnierzy bronią dostępu do fortu, ze wypłoszono szajkę zbójecką, że zjawił się prorok i cudotwórca, który pokutował w podziemiach fortu itp. Dochodzenia policyjne i sądowe wykryły prawdę, nie mniej fascynującą, niż ludzkie wymysły. Skrupulatne badania podziemia wykazały, że dostęp do niego był możliwy tylko przez jedyne drzwi – te, które zostały zawalone w 1915 roku. W momencie wybuchu znajdowało się tam dwóch ludzi, o których prawdopodobnie zapomniano w chaosie dramatycznej walki. Dzięki sprzyjającym warunkom jedna ofiara zdołała utrzymać się przy życiu w ciągu przeszło ośmiu lat i w końcu została nawet „uratowana”. Tyle wykazało śledztwo. Kim byli ci ludzie? Jak żyli, zamknięci w grobowcu? Co cierpieli? Jaki los spotkał tego, po którym znaleziono tylko szkielet? Czy stlał jak świeca? Czy padł ofiarą silniejszego towarzysza?

Czy może sam skończył swoje smutne życie? Spośród najrozmaitszych rupieci jeden z robotników wywlókł skrzynkę od konserw, którą rzucił na dziedziniec, wysypując jej ubogą zawartość: nóż, zapałki, ołówek i zeszyt. Z owego zeszytu wypadła fotografia. Była to wyblakła podobizna młodej kobiety. Na odwrotnej stronie ocalało kilka słów dedykacji w języku rosyjskim: …strzeże Bóg i moja miłość… wszędzie z Tobą… zawsze Twoja… 25/VII – 1914. Zeszyt w ceratowej okładce był księgą austriackiego podoficera prowiantowego, gdyż kilkanaście jego stron zajmowały rachunki żywnościowe, tabele i odpisy dotyczące rozkazów. Dalej jednak zaczynały się zapiski w języku rosyjskim. Z początku ładny, wyrobiony charakter, stopniowo przechodził w okropną bazgraninę. W dodatku wskutek wilgoci – zeszyt zapisano chemicznym ołówkiem – stronice zrobiły się podobne do map geograficznych, miejscami prawie nieczytelne. To, co z wielkim trudem udało się odczytać, ułożone w porządku chronologicznym brzmi jak następuje:

„Nie wiem już, ile dni upłynęło od tego nieszczęśliwego ranka, kiedy najniespodziewaniej dostaliśmy się do austriackiej niewoli – ja i sztabskapitan Nowikow. Te dziwne warunki, w których obecnie żyjemy, uniemożliwiają mi wszelką rachubę czasu. Zanotuję więc bieg wypadków w ich kolejności. Po tradycyjnym zbadaniu i obrabowaniu nas zostaliśmy umieszczeni w małej celce podziemnych katakumb fortu. Nie upłynęła doba prawdopodobnie, bo dostaliśmy tylko dwa razy jeść, gdy stało się coś, czego dotychczas nie rozumiem. Oto w pewnej chwili rozległy się straszliwe pioruny, zatrzęsło się i zatrzeszczało całe nasze podziemie…

Fort widocznie rozpadał się. Rzucony na chłodny beton i pewny już śmierci, nie żałowałem życia i ludzi, tylko… …ziemia jęknęła jak wielkie zwierzę i później przeciągle huczała. Cierpi ból – a ludzie nie wiedzą – przemknęła mi myśl, szybka, ostra i jasna jak błyskawica. Czułem, że to ostrze potrafi wszystko przeniknąć i dlatego myśl jest prawdziwa. Długo jeszcze rozlegały się grzmoty i drżenie ziemi, ale już dalekie i obce. Wsłuchując się w te niesamowite dźwięki, snuliśmy najrozmaitsze domysły, zaczynając od ewentualności wulkanicznych wybuchów i trzęsienia ziemi, a kończąc na bombardowaniu fortecy przez lotników Ententy. Byliśmy zgodni co do tego, że musiało zajść coś poważnego, tym bardziej że nikt do nas nie zaglądał przez tyle czasu i nie dochodziły nas żadne odgłosy. Znękani głodem i pragnieniem, wyłamaliśmy drzwi w naszej celi, usiłując wydostać się na wolność lub przynajmniej przypomnieć o swoim istnieniu, ale na próżno.. Żelazne drzwi nie ustępowały, a wołanie było bezskuteczne. Błądząc po omacku w poszukiwaniu innego wyjścia, natrafiliśmy w podziemiu na studnię i dość bogate magazyny: prowianty i mundury, widocznie dla załogi fortu. Oprócz rozmaitych wiktuałów w konserwach znaleźliśmy rum, tytoń, świece i zapałki. Używamy tego po trochu, obawiając się austriackich władz, ale. trudno, same winne, pozostawiwszy nas tu bez żadnej opieki.

Sądząc z zarostu twarzy, musiało upłynąć jeszcze ze dwa tygodnie. Cały ten czas spędziliśmy na najrozmaitszych próbach wydostania się z więzienia. Niestety, ani żelazne drzwi, ani betonowe ściany nie uległy naszym dziecinnym narzędziom, zrobionym z blachy i mosiężnych łusek. Kaleczyliśmy tylko ręce, padaliśmy ze zmęczenia, przeklinaliśmy w najstraszliwszy sposób, płakaliśmy jak dzieci. Wreszcie doszliśmy do wniosku, że nie wydostaniemy się sami, lecz musimy spokojnie czekać, przecież przypomną sobie o nas… Żyjemy tylko nadzieją… Opowiedzieliśmy sobie wszystkie tajemnice swego życia, rzeczywiste i urojone, skrytykowaliśmy wszystkie czytane książki i dzieje świata, graliśmy w najrozmaitsze gry, urządzaliśmy przedstawienia teatralne, polowaliśmy na szczury, walcząc o rekord, wreszcie znienawidziliśmy się… Nie mamy ani dnia, ani nocy… Jednostajność wrażeń… wieczna ciemność i cisza, mdły zapach, wilgotne ściany i konserwy. Przygniatający bezwład czasu… …chwila i miesiąc niczym się nie różnią, zawierają jednakową treść, pustka, nicość…

Znaleźliśmy zajęcie. Nowikow pije na umór, a ja pracuję przy swoim zegarze. Zrobiłem go sam: ustawiłem na beczce kocioł, nalałem doń wody i wydrążyłem w dnie otworek, zacząłem rachować własny puls, przyjmując każde 70 uderzeń za minutę. W miarę tego jak obniżał się poziom wody w kotle zaznaczałem na ścianach kwadranse i godziny. Kiedy wszystka woda wyciekła, obliczyłem kreski i przekonałem się, że cała operacja zajęła mi jedną i pół doby.

Odtąd wciąż czuwam nad swoim zegarem, słucham plusku kropelek, śledzę poziom wody i przelewam ją z beczki do kotła: cieszę się myślą, że dokonywam pracy, choć pozornie jednakowej, ale różnej w swojej tajemnej treści. Wylałem 90 beczek wody, a Nowikow wypił wszystek rum. Trzeźwy i ponury chodził po korytarzu. Obliczył rozchód sucharów i bluznął cyniczną prawdę, przed którą broniliśmy się prawie dwa lata: w tym grobie nie ma żadnej nadziei, czeka nas głodowa śmierć, obłęd… Był bez litości dla mnie, bo nie miał jej dla siebie: blachą poderżnął sobie gardło i długo rzęził, miotając się we własnej krwi. Zamknąłem trupa w sali. Pozostałem sam. Słuchałem, jak gra cisza niby organy kościelne… …latały języki światła, a później… …blask, dzwony i chór. Nie spałem, cisza dźwięczy, a ciemność świeci… …405 beczek. Śniło mi się, że byłem w swoich rodzinnych stronach, matka, siostra… ciepły słoneczny dzień, zapach kwiatów… daleko horyzont nieba… tyle cudnych barw i ona mówiła, że nie zapomniała i kocha. 530 beczek. Znowu śniłem piękne obrazy świata, wolności i ludzi.

Nie chciałbym budzić się ze snu: wolałbym pozostać zawsze w szczęśliwym świecie złudy, niż zgrzytać zębami na jawie. 702 beczki… Przestawiam porządek świata, w obronie życia: sen jest moją rzeczywistością, a rzeczywistość – ciężkim snem. Nie znoszę go, bo dręczy mnie, ale ciało ma swoje wymagania, zresztą jem i piję bardzo mało… Zasypiam natychmiast, kiedy tylko o tym pomyślę. 1001 beczka ciszy i ciemności dały mi więcej, niż może dać ludziom tyleż arabskich nocy. To, co kiedyś układało się dowolnie w migawkowe obrazy podczas snu i gorączki, widzę teraz plastycznie, na jawie. Moja świadoma wola tworzy nowe kształty, wśród których obcuję.

Niczym nie kalałem teraz mojej grobowej ciszy i ciemności, nie przelewam wody w swoim zegarze, nie jem, nie piję i nie odczuwam żadnego pragnienia. Jestem panem przestrzeni i czasu: mknę w przestworzach z gwiazdy na gwiazdę, rozkazuję żywiołom, wchłaniam wszystkie dźwięki, barwy i aromaty oświata, zmieniam kształty, ginę i rodzę się. Nie znam żadnych granic i zakazu, bo wszystko ulega mojej woli, której jestem panem. Błogosławię mury mego grobowca, bo w nich zaznaję najwięcej wolności i życia. Radość rozsadza mi piersi, próżno silę się ująć uczucie w słowa, które są dalekim echem. Ale już gaśnie moja ostatnia świeca”.

Na tych słowach kończy się pamiętnik, a zarazem relacja autorki Tajemnicy fortu nr 13.

Jest to fragment historii opublikowanej w książce „Twierdza Przemyśl” Jana Różańskiego

Udostępnij:

Dodaj komentarz

css.php