Od początku 1945 roku na Wyspie Sobieszewskiej i wokół niej rozgrywały się dramatyczne wydarzenia. W styczniu został ewakuowany obóz koncentracyjny Stutthof.
Więźniowie, podzieleni na kolumny marszowe, pod nadzorem załogi obozowej, kierowani byli na zachód, Więzień tego obozu i uczestnik ewakuacji, którą nazwano później marszem śmierci, Maciej Gwiazda pisał: „Wychodzimy w kolumnie marszowej w kierunku przeprawy przez Wisłę w Mikoszewie. Idziemy zaśnieżoną drogą i w miarę jak oddalamy się od obozu i dochodzimy do innych dróg łączących się z naszą, rośnie nasz optymizm. (…)
Przechodzimy obok ciągnących ku Gdańskowi wozów zaprzężonych w konie i okrytych budami brezentowymi. Wozy załadowane są sprzętem domowym i tobołami, a nierzadko siedzą na nich stare kobiety patrzące nieruchomo przed siebie. Obok wozów kroczą starcy i dzieci, a wszystko to wygląda beznadziejnie i robi na naszej eskorcie przygnębiające wrażenie. (…)
Medytując o zmienności losów wojny dochodzimy do Wisły gdzie pod strażą esesmanów przeprawiamy się holownikami na jej lewy brzeg, ruszając w dalszą drogę.
Po obu stronach konwój, przy czym w skład naszej eskorty wchodzą Ukraińcy w czarnych mundurach, z trupimi główkami na czapkach i wyłogach płaszczy, Niemcy i Łotysze. Na czele kolumny komendant transportu oberscharführer Jahnke, członek załogi od sierpnia 1944 r. Z tyłu kolumny grupa esesmanów z psami. W tej scenerii, przy poszczekiwaniu psów i okrzykach eskorty, idziemy naprzód. (…)
W tyle kolumny rozgrywają się tragedie – ludzie nie mają sił iść dalej, mimo pokrzykiwań eskorty i szczucia psami, kolumna coraz bardziej rozciąga się. Słychać pojedyncze strzały – kto niezdolny do dalszej drogi, tego likwidują kule esesmańskie. Oprócz wiatru, śnieżycy i ciężkiej drogi – głód, o jakim trudno dziś mieć wyobrażenie”. Kolumny więźniów przeszły wałem obok domów kolonii świbnieńskiej, śluzą w Przegalinie, zatrzymując się na pierwszy nocleg w okolicy Cedrów Wielkich. W kolejnych dniach szły dalej, przez Pruszcz Gdański, Żukowo, Przodkowe, Pomieczyno, Linię… do tragicznego końca.
W czasie zimowej ofensywy Armii Radzieckiej transporty niemieckiej ludności cywilnej kierowały się na obszar Pomorza Gdańskiego, w tym również na Mierzeję Wiślaną. Ucieczkę utrudniały mrozy, brak transportu i bombardowania. Zarządzenia ewakuacyjne wydawano w ostatniej chwili, co nakładało się na odwrotowe operacje wojsk. Wiele tysięcy uchodźców przybywało na Mierzeję Wiślaną, licząc na ewakuację okrętami, stojącymi w Zatoce Gdańskiej. Ludność cywilna próbowała przedostać się na mierzeję poprzez Zalew Wiślany.
Niezbyt gruby lód załamywał się pod ciężarem ludzi i zwierząt – nie uzyskując żadnej pomocy, tonęli w lodowatej wodzie. Ci, którzy przebyli ścięty mrozem zalew, nad brzegiem morza nie znaleźli ratunku. Pisali później: „Starsi ludzie siedzieli lub leżeli konając zamarznięci przy drodze, którą posuwał się pochód, nikt o nich się nie troszczył. Na mierzei, gdzie fala uchodźców się spiętrzyła i masy gromadziły się bez dachu nad głową, panowały stosunki, jakie trudno sobie wyobrazić…
Przy silnym mrozie trzeba było obozować pod gołym niebem. Nie było prawie żadnych kwater ani wody do picia. Wielka była liczba zmarłych z zimna, i wyczerpania… Na skutek ciągłych transportów wypadki załamania się pokrywy lodowej pod kolumnami pojazdów i stadami zwierząt były na początku lutego liczne. Wiele ludzi i zwierząt zginęło… Oszalałe matki wrzucały swoje dzieci do morza, ludzie wieszali się, inni rzucali się na zdychające konie, wycinali z nich kawały mięsa… Kobiety rodziły na wozach. Każdy myślał tylko o sobie, nikt nie był w stanie okazać słabym i chorym pomocy”. W tym czasie z zagrożonego bezpośrednio Gdańska wywożono dobra kultury, archiwa i urzędowe materiały. Wielką ich liczbę zgromadzono w willi gauleitera A. Forstera w Wordel. Tam też, u podnóża wzgórza, na którym stała, już w 1943 roku zbudowano dwa duże baraki magazynowe. Składowano w nich zdobycz wojenną pozyskaną na wschodzie, segregowano i przekazywano dalej do Rzeszy W nocy 28 marca, gdy Gdańsk był już dla Niemców stracony, oddziały 4. Dywizji Pancernej odeszły na wschód wraz z ostatnimi mieszkańcami, którzy zdecydowali się porzucić miasto. Hans Schauiler, porucznik Panzer Regimentes 35, tak opisywał ten czas: „Później musieliśmy opuścić wyspę Stogi, jak ten skrawek terenu nazywaliśmy, i odbiliśmy drugą odnogą Wisły koło Neufahr-Bohnsack, tam utworzyliśmy wahadłowy transport promowy na Hel i przenieśliśmy się do Schiewenhorst. (…)
Po południu 5 kwietnia padł rozkaz opuszczenia Oxhöft [Oksywie], jakkolwiek o wiele za późno. Specjalnymi barkami przewieźli saperzy nasze czołgi na wschodni brzeg odnogi Wisły, gdyż Sowieci deptali już nam po piętach. (…)
I po przekroczeniu drugiej odnogi Wisty prędko znów znaleźliśmy się na piaszczystej wyspie, jako że delta Wisły rozpościerała się na szerokość około (1O km od Neufahrwasser do Elhing. Nazywaliśmy ten kawałek lądu wśród wody, pomiędzy Schiewenhorst i Neutahr. Wisłą i Bałtykiem – Schnakenburg-Insel (Komarową Wyspą). Tutaj, poza zasięgiem sowieckiej artylerii, kłębił się niesamowity tumult ludzi. Gwar różnojęzycznych ludzi z wszystkich ziem Pana Boga przywodził nieodparcie historię budowy wieży Babel, nie tylko dlatego, że wszystko działo się między dwiema rzekami. Wszędzie kopano i grzebano z wielkim przejęciem. Prawie wszystkie narody Europy były tu reprezentowane. Jako pierwszych spotkałem 32 wziętych do niewoli angielskich oficerów, którzy przed około czterema tygodniami w okolicach Heiderode przeszli poza nasze linie ściśle według wojennego zwyczaju, z białą chorągwią i parlamentariuszem na czele…
Sytuacja była wtedy tak pokręcona, że musieli przez trzy dni pozostać na stanie żołnierzy naszego pułku, zanim przeniesiono ich gdzie indziej. W tym czasie dobrze się zrozumieliśmy i zaprzyjaźniliśmy. Teraz oczekiwali oni, jak sto tysięcy innych, na statek płynący na zachód. Potem coraz częściej widziałem, że u rodzin chłopskich z Prus Wschodnich i Zachodnich byli jeńcy francuscy, którzy z wielkim przejęciem troszczyli się o „swoje rodziny”. Bardzo uważali, by się nie pogubiły. Byli oni często jedynymi mężczyznami tej wędrówki, jeżeli nie liczyć zgrzybiałych starców. (…) Nieco na uboczu prostego ludu trzymali się z rezerwą panowie z Reval i Rigi, w futrzanych płaszczach, z ciężkimi skrzyniami i kuframi okrętowymi. Wykłócali się ze swoją niedawną służbą, która, w obliczu całkowicie zmienionej struktury społecznej, już nie chciała ich słuchać. Na jakiejś kopie ziemi siedziała w kucki grupa Polek, które chciały razem z nami uciec na zachód, gdyż obawiały się gniewu swoich zwycięskich rodaków. W każdym razie były zdrowo wystraszone, cicho szeptały między sobą. Tu i tam dyskutowali rosyjscy ochotnicy, byli czerwonoarmiści, którzy aż do teraz wytrwali po naszej stronie. Musieli szybko decydować, dokąd iść. Dla nich sytuacja była szczególnie tragiczna”.
Tak więc na zakończenie działań wojennych czekali mieszkańcy Prus Zachodnich i Wschodnich. Litwini, Estończycy, Francuzi, Anglicy, Polacy, korzystając z kuchni polowych i kotłów pomocniczych armii. Mnóstwo koni wojskowych i należących do uciekinierów poszło pod nóż. Wyżywienie i opieka medyczna dla tak wielkiej rzeszy ludzi były dobrze zorganizowane, mimo braku medykamentów i podstawowych produktów żywnościowych. W tym czasie marynarka wojenna, korzystając ze statków i mniejszych jednostek, promów oraz wszelkiego rodzaju lodzi, systematycznie, po utracie przez wojska niemieckie Gdańska i Gdyni, przewoziła cywilów i wojskowych na Hel, by stamtąd mogli się dostać na wielkie jednostki transportowe. „Z dnia na dzień – pisał Hans Sehaufler – pustoszały coraz bardziej lasy i wydmy. Nigdzie nie wyczuwało się paniki. To nas uspokajało po wściekłych tygodniach spędzonych w Gdańsku”. Dni te wykorzystano na nową organizację oddziałów i uzupełnienie wykrwawionych kompanii. „Nasz oddział czołgów 1/35 dysponował jeszcze dwudziestoma gotowymi do służby wozami bojowymi – wspominał H.Sehaufler – Załogi zniszczonych czołgów walczyły ofiarnie w Gdańsku z pistoletami maszynowymi i pięściami pancernymi w ręku. Straty były bardzo bolesne”.
Sztaby i służby tyłowe zostały znacząco zmniejszone albo rozwiązane; pisarze, motocykliści, personel sztabowy, warsztatowcy przydzieleni zostali do oddziałów bojowych. Dla wielu był to prawie wyrok śmierci, gdyż nie mieli pojęcia o służbie liniowej. Uciekali się więc niejednokrotnie do różnych zabiegów, by wraz z rannymi wyrwać się jak najszybciej z wyspy. Żandarmeria polowa bezwzględnie pilnowała porządku. Badała papiery wyjeżdżających na każdym punkcie kontrolnym. Kto próbował innych dróg, był wieszany z tabliczką: „Za zhańbienie sztandaru – skazany na śmierć”. Wisła była przeszkodą nie tylko dla atakujących, lecz również dla oddziałów niemieckich, próbujących się przegrupować. Wielką rolę w tym czasie odgrywał prom kursujący między Świbnem a Mikoszewem, na tyle obszerny, że mógł zabrać jednorazowo kompanię wojska. Utrzymywał ciągłą komunikację przez Wisłę pod ogniem artylerii i samolotów. Kierowany przez przewoźników wykonujących swą pracę w oszklonej ambonie promu, zakończył służbę, odpływając w ostatnich dniach wojny, pełen żołnierzy, poprzez Bałtyk do Kiiimii. Nieopodal przeprawy, na obu brzegach rzeki, saperzy zbudowali przystanie, skąd zabierano uciekinierów i rannych łodziami saperskimi i promami marynarki w stronę Helu. Na redzie niewielkiego portu czekały transportowce, by zabrać uchodźców. Szybko ich ubywało, lecz bezustannie przybywali następni, docierając do Wisły z Mierzei Wiślanej.
Obozowali w lasach sosnowych, w schronach ziemnych, po obu stronach rzeki, podzieleni na tysiącosobowe grupy. Ponosili znaczne straty podczas ciągłych nalotów. Samoloty myśliwskie i bombowce panowały w powietrzu, atakując cele w ciągu dnia, nocą zastępowały je dwupłatowce, powolne, ale również powodujące zniszczenia. Żołnierze niemieccy nazywali je: sowy nocne, mgliste wrony, Natasze czy nawet jodłujące na podajniku taśmowym. Na Zatoce Gdańskiej, w odległości 5-10 kilometrów od ujścia stały trzy potężne okręty wojenne: „Prinz Eugen”, „Leipzig” oraz „Schlesien”. Nie włączały się do walk powietrznych, artylerii przeciwlotniczej używały dopiero przy bezpośrednich atakach samolotów radzieckich. Skutecznych trafień lotnicy nie uzyskali, mimo ciągłych prób myśliwców bombardujących i samolotów torpedowych. W ostatnich dniach wojny zaniechano ataków. Okręty pełniły więc rolę wsparcia moralnego dla wojska i ludności cywilnej, znajdującej się na mierzei, nie pozwalając jednocześnie na wpływanie do zatoki okrętów marynarki radzieckiej. Po zajęciu Królewca (10 kwietnia) przez oddziały marszałka Wasilewskiego, Armia Czerwona z ogromnym impetem zaatakowała Sambie. Sztab niemiecki podjął próbę przeciwstawienia się szybkiemu zajęciu Mierzei Wiślanej od strony Pilawy. Kierownictwo nad resztkami 4. Armii przejął generał D. von Saucken. Istniejącej jeszcze częściowo 4. Dywizji Pancernej, głównie stacjonującej na wyspie, zlecono wystawienie pancernej grupy bojowej. Podlegała ona 2- Armii. Dowodził nią major von Heyden, a składała się z 12. Pułku Grenadierów Pancernych, 2. Oddziału 103. Pułku Artylerii Pancernej i ocalałych wozów bojowych 305. Pułku Pancernego, W kwietniu i maju nie toczyły się na wyspie żadne walki. Ciągle newralgicznym i niebezpiecznym punktem była tylko Wisła i przeprawy przez nią.
Porucznik Hans Sehaufler, wyznaczony do pancernej grupy bojowej, tak zapamiętał końcowe dni wojny, które spędził w walce na wschód od wyspy: „Ostatnie dni niegodziwej wojny, o których żaden korespondent wojenny nie napisał, były najcięższe do zniesienia, gdyż przerażająca niewiedza o przyszłości i mroczne zwątpienie pożerały nasze serca, a bezwzględna walka już nie o zwycięstwo, ale o życie, odejmowała naszym ciałom resztki sił. Pozbawieni broni żołnierze, w starganych mundurach, z oczyma bez wyrazu, o szarych twarzach, z których wyzierało przerażenie, sunęli dzień i noc w odwrocie po trzęsącej się drodze z pni drzewnych na Mierzei Wiślanej. Byli to ocaleńcy z rozbitej 4. Armii w Prusach Wschodnich (…) którzy przedostali się przez Zalew Wiślany, umykając śmierci i niewoli. Ciągle zjawiali się nowi ranni. Opatrunki mieli przesiąknięte na czarno. Lecz żaden nie pozwolił na ich zmianę, aby nawet na chwilę nie zatrzymywać się w drodze. (…) Na szerokim na około 800 metrów pasku lądu, bębnili wciąż sowieci ze swojej lekkiej artylerii, ochrzczonej przez naszych „grzmiącą grzechotką”, ponieważ słychać było jak te małe armatki strzelają. Tuziny salw armatnich zwanych „organami Stalina”, setki pocisków z moździerzy wszelkich kalibrów, biły z niewielkiej odległości w mierzeję, a my nie mogliśmy nic na to poradzić. Przez Zalew Wiślany strzelały jakieś ciężkie działa – około 12,5 cm średnicy, na wprost. Z morza, w regularnych odstępach czasu, radzieckie łodzie artyleryjskie. Niezliczone, wrogie czołgi – T-34, Józef Stalin, amerykańskie Shermany, działa samobieżne o wzmocnionym opancerzeniu, nazywane „taranującymi kozłami”, czyniły życie bardzo ciężkim. (…) Nasz oddział czołgów podczas akcji nocnomgielnej 29 kwietnia został przeniesiony do znajdującego się w opałach 4. Oddziału Rozpoznania Pancernego stacjonującego w Vöglers.
Po ciężkich walkach obronnych o każde zabudowanie osiągnęliśmy Kahlberg, który utracono 3 maja. Chociaż 5 maja Pröbbernau [Przebrno] zostało oddane sowietom, jednakże do tej pory nie udało się dywizjom Armii Czerwonej okrążyć naszych wojsk. W nocy 6 maja, w walce z bliska, tracimy czołg dowodzenia pułkiem. Nie mógł się bronić ze swoją blaszaną armatą. Jako że był pełen sprzętu radiowego, musiał go inny nasz czołg podpalić strzałem z działa. 7 maja broniliśmy się, jeszcze prawie 80 osób z l. Oddziału 35. Pułku Pancernego, z dwunastoma pogiętymi czołgami, z resztkami paliwa, nielicznymi granatami, w okolicach Bodenwinkel [Kątów Rybackich]. (…) Stanowiska były dobrze rozbudowane.
Cztery albo pięć kilometrów przebiegał rów między zalewem a morzem. Sowieci strzelali do tego rowu z wszelkiej broni, ale nie mogąc nic zrobić bunkrom, niszczyli tylko las, wystrzeliwując w nim przesiekę. Okropnie wyglądały te rozstrzelane drzewa. Używali granatów moździerzowych o czułych zapalnikach, które wybuchały przy najmniejszym kontakcie z gałęziami. One to i rozrywające się nisko pociski rozpryskowe czyniły z każdego ruchu zabawę ze śmiercią”. Kilkanaście godzin później zmagania na Mierzei Wiślanej ustały, armia niemiecka podpisała bezwarunkową kapitulację.
Powyższy artykuł jest fragmentem książki Waldemara Nocnego „Wyspa Sobieszewska”, która w najbliższych tygodniach ukaże się w księgarniach.
Autor zwraca się również o wszelkie informacje dotyczące Nowego Portu i Stogów na adres valdi@infinity.net.pl
Polski historyk, pedagog, pisarz i urzędnik samorządowy. W latach 2002–2005 Wiceprezydent Miasta Gdańska ds. Polityki Społecznej.