Instytut Badań Historycznych i redakcja „Odkrywcy” zaangażowały się w wydobycie wraku u-boota klasy VIIC. Będzie to pierwsze na świecie tego rodzaju przedsięwzięcie.
W latach 1939 – 1944 w Gdańsku funkcjonowały dwie stocznie produkujące i remontujące niemieckie okręty podwodne. Łącznie wyprodukowały one co najmniej 136 jednostek. Zatoka Gdańska tak jak i cały Bałtyk były w okresie wojny traktowane jako stosunkowo spokojne akweny co pozwalało na testowanie nowych i odremontowanych okrętów a także szkolenie załóg. W okresie funkcjonowania stoczni, czyli w latach 1940-45 w zatoce Gdańskiej zatonęło co najmniej 9 okrętów, większość podczas rejsów próbnych. Nasz miesięcznik postanowił podjąć próbę wydobycia wraku jednego z nich. Jest to okręt klasy VIIC leżący na głębokości 48 m w pobliżu półwyspu Helskiego.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż powłoka okrętu nie została uszkodzona. W najbliższych tygodniach zostanie przeprowadzona pełna identyfikacja okrętu, wyrysowany plan usytuowania na dnie i sporządzona dokumentacja techniczna akcji wydobywania. W następnych numerach naszego miesięcznika będziecie mogli na bieżąco śledzić postępy naszych prac. Wszystkie osoby zainteresowane współpracą prosimy o kontakt na adres: poszukiwania@odkrywca-online.com z dopiskiem u-boot lub listownie na adres redakcji.
WYDOBYWAMY U-BOOTA
Podziemna sala pamięci, kilkudziesięciometrowy ceglany monument i mapy oceanów usiane czarnymi i czerwonymi krzyżykami.
Tyle pozostało po wielkim planie opanowania mórz przez drapieżne stada niemieckich U-bootów. Na mapach z początków wojny dominuje czerwień setek podwodnych cmentarzysk, zatopionych transportowców, liniowców i barek. Jednak z upływem czasu kolejne lata wojny rodziły coraz więcej czarnych krzyży poległych stalowych wilków. W sali w której stoimy wszystkie ściany, witryny, gabloty opisują walkę marynarzy ze śmiercią niesioną przez morskie fale.
To tutaj, na brzegu Ostsee, na początku XX wieku pobudowano w iście Bismarckowskim stylu monument ku pamięci tych co polegli na morzu. Gdy skończyła się II wojna światowa, do setek tysięcy poległych dopisano imiona kilkudziesięciu tysięcy marynarzy z U-bootów. Przybyliśmy do Laboe w Niemczech, by wraz z Jerzym Janczukowiczem z Gdańskiego Klubu Płetwonurków REKIN znaleźć odpowiedzi na pytania, które pojawiły się przed naszą akcją wydobywania U-boota z Zatoki Gdańskiej.
Po drodze w Kilonii do grupy przyłączył się nasz przewodnik i tłumacz – Ali. Wbrew brzmieniu imienia okazał się Gdańszczaninem i to rodowitym – z Wrzeszcza. Opowiedział o swym dzieciństwie. Mama i Tata byli Kaszubami mówiącymi słabo po polsku. W niemieckim Danzing Ali posługiwał się głównie niemieckim i to zapewne uratowało rodzinie życie.
W pierwszych tygodniach wojny policja wzywała na przesłuchania nie tylko dorosłych, ale także dzieci, rozmawiano z nimi tylko po niemiecku sprawdzając czy nie wtrącają polskich słów. Ali zdał ten egzamin, lecz w 1945 został ze względu na język uznany za Niemca. Jego mamę przed losem jaki Rosjanie gotowali Niemkom uratowało tylko to, iż cały czas nosiła przy piersi swoje drugie dziewięciomiesięczne dziecko.
Ali nauczył się polskiego i dorastał wraz z rozwojem trójmiasta, ale… to już zupełnie inna historia. W muzeum w Laboe zostaliśmy przyjęci w klubie weterana przez Erharda Bogena, byłego radiotelegrafistę z U-bootów kiedyś też mieszkańca Wrzeszcza.
W Niemczech, szczególnie starsze osoby mają nadal poczucie winy za wojnę, więc wszelkie relikty militarne są przedstawiane pod kątem wielkiej tragedii w odróżnieniu od anglosaskiej wizji wojny bohaterskiej i widowiskowej. Tak też jest i w Laboe. Stojący tam okręt, jeden z niewielu nie zatopionych podczas wojny nie ma przedstawionej historii bojowej ani heroicznych czynów załogi – jest pozbawiony opisów czy fotosów z czasu służby.
Kiedy wchodziliśmy trapem do wnętrza, przypomniały mi się kadry z filmu „Das Boot”. Prawie widziałem i słyszałem szum wody, biegającą załogę i stukot silników diesla. Gdy znalazłem się w środku nie mogłem uwierzyć, że na tak małej przestrzeni mogło żyć i pracować ponad czterdziestu mężczyzn.
Tysiące rurek, kurków, wąskie przejścia i krótkie koje, a do tego jeszcze po tylu latach wyczuwalny zapach smarów. To przyprawia o klaustrofobię. Erhard pokazuje nam kolejne pomieszczenia, tłumaczy jak bardzo skomplikowanym i awaryjnym urządzeniem jest łódź podwodna.
Jesteśmy zaskoczeni, że czas przebywania pod wodą z powodu małej ilości powietrza był ograniczony do 6 godzin, że ubikacja jest koło kuchni, że spało się dosłownie na wielotonowych torpedach a podczas ich wystrzeliwania trzeba było dokonywać cudów, by pozbawiony balastu statek się nie wynurzył.
Niestety, okazało się, że od czasu wojny dokonano bardzo wielu przeróbek i zmian, które w znacznym stopniu zaburzyły pierwotny wygląd wnętrza i pokładu statku. Dokonaliśmy jednak pomiarów i prześledziliśmy ewentualne niebezpieczeństwa, jakie czekają naszych nurków podczas wchodzenia na głębokości 50m do wnętrza. Okazało się, że dwie klapy prowadzące na pokład są zamykane od środka i nie ma szans na wejście przez nie z zewnątrz, podobnie luki torpedowe.
A więc jeśli nadal są zamknięte będziemy mieli spory problem z ich pokonaniem. Przyszedł czas na rozstrzygnięcie kwestii w jaki sposób zidentyfikować „naszego U-boota”. Zarówno Erhard Bogen, jak i pracownicy muzeum twierdzą, że podczas wojny nie istniały jakiekolwiek opisy na zewnątrz korpusu mogące świadczyć o numerze taktycznym statku, nie montowano również numerowanych boi ratunkowych, a jedynym miejscem umieszczenia opisu mógł być mostek.
Być może na ubraniach marynarzy były umieszczone nazwiska i porównując je z listami poległych można ustalić numer, ale przecież my nawet nie wiemy czy na naszej łodzi ktoś zginął. Pokład i kiosk okrętu okazują się dla nas niedostępne, z powodu wielu wypadków.
Nawet dyrektor muzeum nie może wydać zezwolenia na wejście. Straciliśmy możliwość sprawdzenia, gdzie wyprowadzone są przewody do szasowania zbiorników. Opuszczając Laboe czułem dreszcz emocji. Zrozumiałem jak dalekie od rzeczywistości były nasze wyobrażenia o niezniszczalnych podwodnych stadach drapieżców. W rzeczywistości okręt okazał się nadzwyczaj „delikatnym urządzeniem” któremu pod wodą zagrażało nieskończenie wiele niebezpieczeństw.
Z Alim pożegnaliśmy się w centrum Kilonii i pognaliśmy w stronę Hamburga. Z poszukiwań w internecie dowiedzieliśmy się, że w tym wielkim portowym mieście stoją trzy U-booty. To nie do wiary ale od wojny w wielkim schronie morskim Elbe II stoją okręty U-2505, U-3506, U-3004 klasy XXI . W ich odnalezieniu miał swój udział Jak P. Showell angielski historyk i pisarz poświęcający swoje prace historii niemieckich okrętów podwodnych.
Następny nasz cel – Cuxhaven przywitało nas deszczem. To niewielkie nadmorskie miasteczko u wylotu kanału kilońskiego na początku XX wieku było świadkiem wielkiej emigracji do Ameryki. Pozostał jeszcze dworzec i nabrzeże, do którego przybijały transatlantyki wożące tłumy poszukujących ziemi obiecanej. My jednak szukaliśmy „U-boot archiv” prywatnego archiwum stworzonego i kierowanego przez Horsta Bredow, który w czasie wojny służył jako oficer na u-bootach a po powrocie z niewoli zaczął gromadzić pamiątki i dokumenty dotyczące podwodnej floty. W 1989 utworzył archiwum na przedmieściach Cuxhaven służące informacjami i dokumentami zainteresowanym historykom.
Weszliśmy do mistycznego świata starych fotografii, map, raportów i wspomnień. Przyjęli nas Horst Schwenk i Jak P. Showell oprowadzając wśród regałów pełnych segregatorów. Bo jak przystało na niemieckie archiwum wszystko ma tam swoje miejsce, jest skatalogowane i gospodarze dokładnie wiedzieli gdzie czego należy szukać. Zasada porządku idealnie sprawdzała się w stosunku do dokumentów, niestety w stosunku do zatopionych okrętów kompletnie zawodziła. Przeglądając listy zatopień i koordynat co rusz okazywało się że według jednej listy dany statek powinien spoczywać na dnie Zatoki Gdańskiej, podczas gdy już na następnej był umiejscowiony gdzieś na Atlantyku. Okazało się że dane są tak sprzeczne, iż nie sposób określić nawet wstępnej listy zatopionych jednostek. Czyżby komuś kiedyś zależało na ukryciu numerów okrętów spoczywających koło Gdańska? Przecież Bałtyk de facto był morzem spokojnym, zatonięcia zdarzały się w odległości nie większej niż 10 km od brzegu w pobliżu stoczni i portów. To co najmniej zastanawiające, że zadano sobie trud identyfikacji głęboko leżących wraków na Atlantyku, a nikt nie zajmuje się płytkim i bliskim Bałtykiem.
Nasi rozmówcy potwierdzili przykrą dla nas informację, iż nie było żadnych oznaczeń na zewnątrz statku. Ale! Ale Jak P. Showell przypomniał sobie o skrzynce narzędziowej znalezionej przez nurków na U-869! Na niej było przymocowana plakietka z numerem taktycznym. W końcu jakiś ślad!
Kolejna dobra informacja. Już wiemy, gdzie były wyprowadzone rury do dostarczania powietrza i to dwie: jedna dla załogi druga do szasowania. Jeśli na „naszym” okręcie okażą się sprawne, to właśnie nimi wtłoczymy powietrze konieczne do podniesienia 900 ton stali na powierzchnię. Obiecano nam kontakt z konstruktorami u-bootów i mechanikami, którzy na nich pływali. Brzmi to obiecująca i być może pozwoli jednoznacznie określić, który numer nosiła „nasza” jednostka.
Pozostaje nam już tylko 1200 km do Gdańska i opracowanie planu oczyszczenia kiosku z sieci i lin podczas najbliższego nurkowania.
Podróżnik, pasjonat historii, miłośnik tajemnic i przedsiębiorca. W zależności od sytuacji w różnej kolejności.