W obliczu nadchodzących walentynek pozostawiamy na boku sprawy aprowizacji i przechodzimy do tego właśnie aspektu wojny.
Od zarania dziejów każdy konflikt zbrojny przynosił, jako produkt uboczny prowadzonych działań, eskalację aktywności seksualnej. Z jednej strony, patrząc obiektywnie na ten obszar wojennej rzeczywistości, młodzi mężczyźni, często chłopcy, oderwani od rodzin, mogli zakosztować wolności, jakich nie mieli szansy doznać w konserwatywnych często społeczeństwach. Pozbawieni kontroli rodziców, nauczycieli czy księży, nieraz zachęcani przez starszych kolegów z wojska, mogli przyśpieszyć moment inicjacji seksualnej. Dla wielu z nich czynność ta przed wyruszeniem na front stawała się niemal rytuałem, potwierdzeniem męskości nieraz ważniejszym od otrzymania prawa do noszenia broni i munduru, a w wojennych warunkach wizyta u prostytutki z czynu potępianego społecznie, stawała się niemal dowodem męstwa. Ci, którzy nie zaznali wcześniej fizycznych rozkoszy, często wychodzili też z założenia, iż głupio byłoby zginąć, nie poznawszy ich wcześniej. Właśnie taki tok myślenia – spowodowany niepewnością jutra, sprzyjał szybkim i niezobowiązującym kontaktom seksualnym.
Pewien Ślązak z Katowic, którego poznałem przypadkiem, pytany o swoje wojenne przeżycia, nieustannie wspominał pewną Norweżkę, która poderwała go, wpychając do basenu. Kolejny śląski weteran niemieckiej armii, pan Helmut z Chorzowa, uraczył mnie taką historią, tym razem z Francji:
„W pobliżu miejsca, gdzie stacjonowaliśmy, była knajpa z damskim towarzystwem, w soboty był rodzaj kabaretu, tancerka rozbierała się na scenie. W kulminacyjnym momencie – gdy zdejmowała majtki, w lokalu gasło światło. Spragnieni szczegółów przywlekliśmy z kolegami reflektor przeciwlotniczy z jednostki, i wstawili na widownię. Zapaliliśmy go w odpowiedniej chwili. Zapanował potworny rozgardiasz oraz wielka wesołość wśród nas i żołnierzy z innych oddziałów!”
Pamiętajmy też jednak, iż wojna, stanowiąca koszmar sam w sobie, ma swoje tragiczne oblicze także w seksualnym aspekcie. Gwałty, seksualna przemoc, brutalne okoliczności zmuszające zwykłe kobiety do trudnienia się nierządem, często tylko po to, aby przeżyć, lub wyżywić dzieci – to też rzeczywistość lat 1939-1945.
Burdello militare!
Nie jest wielką tajemnicą, iż od dawna większym skupiskom wojska towarzyszyły rzesze kobiet trudniących się „najstarszym zawodem świata”. Gdy z biegiem czasy wojna stawała się coraz bardziej skomplikowana, a także toczona na coraz większe odległości, w XIX wieku pojawiła się instytucja „markietanki”, czyli kobiety towarzyszącej wojsku.
I choć nie każda markietanka było prostytutką – kobiety te zarobkowo cerowały żołnierzom mundury i bieliznę, sprzedawały wiktuały, często pielęgnowały chorych i rannych – to wiele z nich za pieniądze świadczyło usługi seksualne.
W XX wieku funkcja markietanki nie była już potrzebna – żołnierze sami prali mundury lub zajmowały się tym wojskowe pralnie, a aprowizacją i doglądaniem rannych zajęły się wyspecjalizowane służby, więc ciągnące za wojskiem handlarki straciły rację bytu, a ich miejsce zajęły zawodowe prostytutki. Przybytki uciech, do których masowo uczęszczali żołnierze austro-węgierskiej armii, opisuje z lubością Jaroslav Hašek w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej”. Choć jego książkę trudno traktować jako źródło historyczne, to w tematyce wizyt u prostytutek autor wydaje się niewiele mijać z prawdą.
Podczas II wojny światowej, gdy żołnierze pełniący służbę setki, a czasem tysiące kilometrów od domu, nie mieli szans, by w ciągu jednodniowej czy wręcz kilkugodzinnej przepustki dotrzeć w rodzinne strony i spędzić choć krótki czas w ramionach dziewczyny lub żony, o seksualne rozrywki dbała armia. Polscy widzowie pamiętają scenę z doskonałej komedii „Jak rozpętałem II wojnę światową”, gdy główny bohater, polski żołnierz Franek Dolas na pustyni libijskiej przypadkiem trafia do domu publicznego we włoskiej bazie. Zadziwiony roznegliżowanymi lokatorkami wojskowych namiotów, pyta „Co jest, do wielkiej anielki? Wojsko czy burdel?”, na co wśród ogólnej wesołości otrzymuje od razu odpowiedź od jednego z włoskich oficerów „Burdel wojskowy! Burdello militare!”. I tutaj kończą się żarty, bo w rzeczywistości perfekcję w organizowaniu takich przybytków osiągnęła armia niemiecka, a poruszając jakąkolwiek tematykę związaną z Wehrmachtem, nie ma się co śmiać…
Niemiecka precyzja w igraszkach
Niemiecki pisarz Franz Fühmann, który podczas wojny służył w Wehrmachcie, w swoich opowiadaniach, w znacznej mierze opartych na osobistych przeżyciach, opisuje „te sprawy” dość dokładnie (pisownia oryginalna): „W odróżnieniu od szkół frontowych burdele Wehrmachtu nie były zdobyczą ery narodowego socjalizmu. Mają one długą tradycję wojskową, lecz duch wspólnoty narodowej wpłynął o tyle na te przybytki, że podczas gdy w armii wilhelmińskiej obserwowano ścisły podział na burdele dla szeregowców, dla podoficerów, feldfeblów, oficerów i oficerów sztabowych, obecnie w większości tych domów szeregowcy, feldfeble i podoficerowie byli zrównani, a kolejność wizyt zależna była wyłącznie od wcześniejszego lub późniejszego zameldowania się u podoficera sanitarnego, który w korytarzu prowadził listę odwiedzających i na czas wizyty zatrzymywał książeczki żołdu”.
Niemiecki pisarz Franz Fühmann, który podczas wojny służył w Wehrmachcie, w swoich opowiadaniach, w znacznej mierze opartych na osobistych przeżyciach, opisuje „te sprawy” dość dokładnie (pisownia oryginalna): „W odróżnieniu od szkół frontowych burdele Wehrmachtu nie były zdobyczą ery narodowego socjalizmu. Mają one długą tradycję wojskową, lecz duch wspólnoty narodowej wpłynął o tyle na te przybytki, że podczas gdy w armii wilhelmińskiej obserwowano ścisły podział na burdele dla szeregowców, dla podoficerów, feldfeblów, oficerów i oficerów sztabowych, obecnie w większości tych domów szeregowcy, feldfeble i podoficerowie byli zrównani, a kolejność wizyt zależna była wyłącznie od wcześniejszego lub późniejszego zameldowania się u podoficera sanitarnego, który w korytarzu prowadził listę odwiedzających i na czas wizyty zatrzymywał książeczki żołdu”.
Z pewnością opisany w opowiadaniu „Król Edyp” przybytek musiał się znajdować w małej mieścinie. W większych miastach, obowiązywał jednak podział domów publicznych na przybytki dla równych stopniem oraz personelu poszczególnych rodzajów broni i zorganizowany był on z typową niemiecką dokładnością. Osobne domy tworzono dla wojsk lądowych, lotnictwa, marynarki, SS. Z czasem pojawiły się domy publiczne dla zagranicznych ochotników. Zazwyczaj tego typu lokale miały od kilku do kilkudziesięciu pokoi oraz restaurację lub bar, gdzie serwowano alkohol i mniej lub bardziej wyszukane potrawy.
Fühmann opisuje, jak żołnierze z jego kompanii wymieniają pieniądze z żołdu na obowiązujące w domach publicznych żetony, co świadczy o „reglamentowaniu” usług seksualnych poprzez wprowadzenia rodzaju specyficznej waluty na terenie domów publicznych.
„Nie spojrzał już więcej na dziewczynę na wozie, a kiedy rozeszła się pogłoska, że w mieście będącym celem ich wyprawy znajduje się burdel, wytworny i ze znakomitymi babami, jął żmudnie obliczać, jak by tu najkorzystniej wydać resztę i tak niewygórowanego żołdu, dochodząc do przekonania, że te trzy miliony drachm, które zostały mu jeszcze w woreczku na piersi, wystarczą mu właśnie na jednorazowy żeton oraz trzy czwarte litra wina”.
Im większy był niemiecki garnizon, tym więcej domów publicznych działało w nim na potrzeby Wehrmachtu. Najlepszym przykładem jest Paryż, miejsce nie tylko stacjonowania tysięcy żołnierzy z okupacyjnych formacji, ale też cel wycieczek wielu urlopowiczów. Wizyty niemieckich żołnierzy u francuskich dziewczyn do towarzystwa były stale powracającym wątkiem w komediowym serialu „Allo, allo”, ale skala francuskiego seks-biznesu związanego z niemiecką armią była znacznie większa niż kameralne schadzki w filmowym „Café René”. Paryska sieć domów publicznych była zorganizowana z wojennym rozmachem połączonym z hitlerowską biurokracją i stale kontrolowana przez służby sanitarne Wehrmachtu. Przybywający do Paryża żołnierze z wojskowych przewodników po mieście mogli się dowiedzieć, jakie burdele są bezpieczne, a więc wciągnięte na listę placówek pod kontrolą niemieckich lekarzy. W ten sposób starano się zminimalizować ryzyko zarażenia chorobami wenerycznymi. Na listach „rekomendowanych’ placówek były też dokładne informacje, która jednostka sanitarna odpowiada za stan zdrowia dziewczyn z konkretnego lokalu. I tak na przykład lokale przy Rue de Hanovre 4, Cité Pigalle 4 i Rue Saint-Lazare 29 znajdowały się pod kontrolą Sanitätswache Bahnhof St. Lazare, a domy publiczne przy Rue de la Lune 43, Rue Blondel 4 i Rue de Rochechouart nadzorowała placówka Sanitätswache Ostbahnhof.
Pomimo rekordowej ilości przybytków uciech we Francji, w podobny sposób zorganizowane były tego typu lokale na terenie innych krajów, zajętych przez Wehrmacht. W Warszawie najbardziej znane domy publiczne Wehrmachtu mieściły się przy ul. Koziej pod numerami 1 oraz 3. Były to dawne hotele „Mazur” i „Saski”, chociaż zewidencjonowanych i kontrolowanych przez wojsko niemieckie przybytków było znacznie więcej. W stolicy Generalnego Gubernatorstwa istniał też oficerski burdel przy ul. Nowogrodzkiej.
W albumie Chrisa Masona „Personal Effects of the German Soldier in World War II”, pokazany jest pochodzący z okupowanego Krakowa bilet wstępu do wojskowego domu uciech przy ul. Przemyskiej 3. Na bilecie widnieje numer i napis „Eintrittskarte, Wehrmachtsbordell, Krakau, Przemyska 3”.
Strach przed epidemią
Spragnionym uciech wehrmachtowcom i esesmanom zabraniano odwiedzin w „nieautoryzowanych” przez wojsko przybytkach oraz korzystanie z usług prostytutek działających na własną rękę. Prostytucja uliczna była przez okupantów tępiona jako niebezpieczna, gdyż pozostająca poza kontrolą sanitarną. Leczenie zarażonych chorobami wenerycznymi było kosztowne i długie, poza tym delikwenci zajmowaliby w szpitalach miejsca dla rannych w walce. Z drugiej strony, celowe zarażenie się „syfem” dla wielu żołnierzy mogło by stać się sposobem na wymiganie się od służby na froncie. Zarażenie się wstydliwą chorobą mogło narazić żołnierza na poważne konsekwencje, z oskarżeniem o unikanie walki poprzez samookaleczenie włącznie. Prostytutce, która zaraziła Niemca chorobą, za „osłabianie potencjału niemieckiej armii” groziła kara śmierci lub wysłanie do obozu koncentracyjnego.
Pomimo nieustannej kontroli sprawowanej nad „legalnymi” prostytutkami przez lekarzy z Wehrmachtu, Niemcy wciąż obsesyjnie bali się wybuchu epidemii. Z jednej strony, dowództwo wręcz nalegało, by żołnierze i oficerowie odwiedzali domy publiczne (wizyty te miały pomóc utrzymać morale, przeciwdziałać dezercjom, budować między żołnierzami poczucie wspólnoty, zapobiegać gwałtom, brataniu się z podbitą ludnością, a także „czynom homoseksualnym oraz onanii” – jak głosiła jedna z oficjalnych wojskowych instrukcji), z drugiej strony, przez całą wojnę personel nawet „własnych” burdeli traktowany był z podejrzliwością jako tykająca bomba biologiczna. Wojsko wydawało dla prostytutek instrukcje, w których opisywano jak i czym myć strefy intymne po akcie seksualnym. Podobne instrukcje wydawano też dla żołnierzy.
Kolejnym sposobem na powstrzymanie potencjalnej epidemii były karty sanitarne. Po odbyciu stosunku żołnierz przez dwa miesiące zobowiązany był przechowywać dokument z adresem i personaliami dziewczyny, którą odwiedził. W przypadku stwierdzenia zarażenia, bardzo łatwe było wyeliminowanie zagrożenia w postaci chorej prostytutki.
Choroby weneryczne
Najprostszą z wiadomych względów ochroną były prezerwatywy. O ich dostępność w przybytkach uciech dbał administrator, czyli wojsko, a żołnierzom nakazywano korzystanie z „gumek” także w treści oficjalnych rozkazów i instrukcji. Prezerwatywy sprzedawano w wojskowych sklepach i kantynach. Dostępnych było wiele modeli pochodzących od różnych producentów, ale najbardziej do dziś znane to te, które pakowano do metalowych pojemników. Opakowania te bardzo często odnajdywane są na pobojowiskach, i bardzo prawdopodobne, że żołnierze Wehrmachtu, podobnie jak ich przeciwnicy z US Army, stosowali prezerwatywy nie tylko zgodnie z przeznaczeniem, ale także jako wodoszczelne opakowania na różne przedmioty osobiste. Na niemieckich stanowiskach i w przeróżnych wojennych śmietnikach najczęściej trafiają się puste lub pełne pojemniki po prezerwatywach Dublosan, Fromms i Sanex, ale można znaleźć także inne marki.
Oczywiście zakażeń wenerycznych całkowicie uniknąć się nie dało. Cotygodniowy biuletyn wywiadu amerykańskiego z lipca 1944 roku, dotyczący walk w Normandii, w części „Różne uwagi o jeńcach wojennych”, opisuje: „część z jeńców esesmanów ma niezaleczone rany odniesione w Rosji. Wzięty do niewoli sanitariusz Waffen-SS miał zaawansowaną kiłę z powikłaniami”. W celu uniknięcia zakażeń, wprowadzono specjalne maści o profilaktycznym działaniu, przeznaczone do użycia przed i po stosunku, produkowane specjalnie dla wojska, jak np. Rogosept. Często na opakowaniach umieszczano propagandowe hasła, jak np. „Halte Dich Gesund!” (pozostań zdrowy). Profilaktyczne maści zazwyczaj wydawano w tubkach o długości ok. 3 cm, które zapakowane były do prostokątnych pudełek. Zawartość tubki starczała przeciętnie na dziesięciokrotne użycie.
Niemcy, obawiając się chorób wenerycznych, mieli jednak sporo racji, gdyż zadawanie wrogowi ciosów dosłownie i w przenośni „poniżej pasa”, stosował ruch oporu w wielu krajach. W okupowanej Polsce zarażone chorobami wenerycznymi prostytutki często prowadziły swoją prywatną wojnę z okupantem lub wręcz współpracowały z Armią Krajową, to samo dotyczyło przedwojennych „naganiaczy”, którzy niemieckim klientom w mundurach celowo podsuwali chore dziewczyny. W ten sposób, w przewrotnych realiach okupacji, półświatek i margines społeczny stawały się sojusznikiem konspiracji.
Osobnym zjawiskiem były kontakty utrzymywane przez żołnierzy z koleżankami z rozmaitych kobiecych służb pomocniczych. Relacje te miały miejsce głównie na tyłach, w dużych bazach wojskowych, lotniskach czy portach, gdzie dziewczyny z tego typu oddziałów pełniły służbę. W Wehrmachcie kobiety z oddziałów łączności, noszące na mundurze symbol swojej specjalności – błyskawicę, szybko zostały okrzyknięte mianem „błyskawiczne dziewczyny” (Blitzmadel), co było aluzją do podejmowania szybkich kontaktów z żołnierzami.
Prostytutki mimo woli
Tragicznym aspektem, związanym z seksem na wojnie oraz niedolą ludności cywilnej cierpiącej głód i nędzę, było zjawisko prostytuowania się wielkiej ilości kobiet na obszarach zajętych zarówno przez armie państw Osi, jak i wojska Aliantów. W słynnym filmie wojennym „Fury” amerykańscy czołgiści, wkraczając w kwietniu 1945 roku do Niemiec, licytują się, za ile papierosów może im się oddać niemiecka dziewczyna. Oficer brytyjskiego wywiadu, Norman Lewis opisuje masowe zjawisko nierządu wśród kobiet na południu Włoch.
W swoich wspomnieniach tak opisuje realia panujące na terenach zdobytych w 1944 roku przez Aliantów: „W Neapolu stale lub dorywczo prostytuują się czterdzieści dwa tysiące kobiet. Liczbę panien na wydaniu szacuje się na jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy. To wręcz niewiarygodne. Trzy czwarte dziewcząt, które przesłuchiwałem, zapewne przestałoby uprawiać nierząd, gdyby tylko mogło zarabiać na życie w inny sposób. (…) Dziewięć na dziesięć tutejszych dziewcząt straciło swoich mężczyzn, którzy albo polegli, albo dostali się do niewoli, albo zostali odcięci od bliskich na Północy. Nikt nie ma pracy. Nikt niczego nie produkuje. Jak mają żyć?”. Innym razem autor, przydzielony do weryfikacji Włoszek, które zamierzali poślubić brytyjscy żołnierze, wspomina: „Dziś zakończyłem dochodzenie w sprawie dwudziestu ośmiu potencjalnych narzeczonych dla naszych żołnierzy. Dwadzieścia dwie okazały się prostytutkami”. Skala tego typu zjawisk była masowa i towarzyszyła każdemu teatrowi działań wojennych. Wspomniany wcześniej weteran Wehrmachtu, Franz Fühmann, w ten sposób wspomina epizody ze służby w Grecji: „Zastanawiał się, czy nie byłoby mądrzej, zamiast iść do drogiego burdelu, przygruchać sobie raczej na ulicy za rację chleba jakieś długowłose stworzenie”. W mało już dziś znanym filmie wojennym, opowiadającym o walkach w Etiopii w 1936 roku, młodemu włoskiemu porucznikowi Enrico Silvestri, granemu przez Nicolasa Cage, za kilka produktów z chlebaka oddaje się piękna czarnoskóra dziewczyna.
Najbardziej przerażającym zagadnieniem w obszarze rozważań na temat seksu na wojnie, jest wątek gwałtów. Masowo dokonywali ich czerwonoarmiści, i pod koniec wojny zjawisko to stało się niemal wizytówką sowieckich żołnierzy, ale znacznie gorsza była pod tym względem armia japońska, o czym rzadko się wspomina. We Francji, co prawda na niewielką skalę, gwałtów dokonywali Amerykanie. Przestępstwa tego typu towarzyszyły wszystkim armiom wkraczającym na obce terytoria, co udowadnia, iż pomimo rozwoju cywilizacji oraz zdobyczy techniki II wojna światowa nie różniła się w tej materii niczym od średniowiecznych najazdów.
Lili Marleen, wojenna miłość
Najpopularniejsza piosenka II wojny światowej, pt. „Lili Marleen”, opowiada o romansie żołnierza, który wieczorami spotyka się z dziewczyną pod latarnią w pobliżu koszar. Choć piosenka stała się hitem II wojny światowej, jej słowa napisał już w 1915 roku służący w pruskiej armii poeta Hans Leip. Imię tytułowej bohaterki to połączenie imienia ówczesnej dziewczyny autora (Lili) z imieniem dziewczyny jego z kolegi z wojska. W 1938 roku do słów utworu napisał muzykę kompozytor Norbert Schultze, a kabaretowa piosenkarka Lale Andersen nagrała płytę z „Lili Marleen” w 1939 roku. Początkowo aparat hitlerowskiej propagandy był przeciwny piosence, którą minister Joseph Goebbels uznał za zbyt ckliwą. Kariera „Lili Marleen” jako szlagier niemieckiej armii zaczęła się w 1941 roku, gdy piosenkę wyemitowało żołnierskie Radio Belgrad, okupacyjna rozgłośnia działająca na potrzeby Wehrmachtu. Fale Belgradu odbierali żołnierze Afrika Korps, którzy stali się pierwszymi fanami „Lili Marleen”. Piosenka zdobyła szaloną popularność na wszystkich frontach wojny, a jako pierwsi po Niemcach, jeszcze na pustyni, zaczęli jej słuchać Brytyjczycy, choć zanim słowa przetłumaczono na angielski, BBC zdążyła rozpowszechnić nieprawdziwą opinię jakoby tytułowa bohaterka była niemiecką prostytutką. Do dziś pokutuje też wersja, według której Lili Marleen to nie niemiecka, lecz francuska „dziewczyna do towarzystwa”. W 1943 roku za sprawą utworu nagranego na nowo przez Marlenę Dietrich piosenka stała się niekwestionowanym hitem wśród żołnierzy amerykańskich. Popularność piosenki nie minęła z końcem wojny; utwór doczekał się wielu coverów, w tym polskiego z 2014 roku w wersji Kazika Staszewskiego. Fikcyjna Lili Marleen, postać symbolizująca miliony dziewczyn czekających na powrót z wojska swoich chłopaków, ma też swój pomnik w Munster w Niemczech, a na zdjęciu prezentujemy kartki pocztowe wydane dla żołnierzy Wehrmachtu z tekstem piosenki.
Przed koszarami, przed wielką bramą
Stała latarnia i jeszcze stoi,
Tam chcemy się znów spotkać,
Przy latarni chcemy się zobaczyć
Jak kiedyś Lili Marleen, jak kiedyś Lili Marleen.
(Jak kiedyś Lili Marleen).
Nasze dwa cienie wyglądają jak jeden,
To, że tak się lubiliśmy, było widać od razu.
I wszyscy ludzie chcieli to widzieć,
Że staliśmy przy latarni
Jak kiedyś Lili Marleen, jak kiedyś Lili Marleen
(Jak kiedyś Lili Marleen).
Już woła strażnik: „Oni trąbią capstrzyk!
To może kosztować trzy dni!” – „Kolego, zaraz przyjdę”.
Wtedy powiedzieliśmy: „Do widzenia”.
Jak bardzo chciałabym iść z tobą
Z tobą, Lili Marleen, z tobą, Lili Marleen
(Z tobą Lili Marleen).
Twoje kroki ona zna, twój specyficzny krok
Każdy wieczór spala się, mnie zapomniała już dawno.
I gdyby coś mi się stało,
Kto będzie stał pod latarnią
Jak kiedyś Lili Marleen, jak kiedyś Lili Marleen?
(Jak kiedyś Lili Marleen).
Z cichego pokoju, z ziemi
Podnosi mnie jak we śnie twoje zakochane usta,
Gdy się późna mgła odwróci,
Będę stać przy Latarni
jak kiedyś Lilli Marleen, jak kiedyś Lilli Marleen.
Literatura
- Fühmann F., 1979. Król Edyp i inne opowiadania, Warszawa.
- Lewis N., 2014. Neapol ‚44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch, Wołowiec.
- Mason Ch., 2006, Personal Effects of the German Soldier in World War II, Schiffer.
- Przekład L. Erenfeicht 1994. Operacja Overlord, Warszawa.
- Ostrowska J., Zaremba M., 2009. Do burdelu marsz!, Polityka (listopad).
Filmy
- „Czas zabijania” („Tempo di uccidere”), reż. Giuliano Montaldo, Włochy 1989
- „Furia” („Fury”), reż. David Ayer, USA 2014
- „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, reż. Tadeusz Chmielewski, Polska 1969
Jest to cały artykuł „Wojna od strony kuchni cz. 12 – Striptiz w świetle reflektorów przeciwlotniczych” opublikowany w numerze
Odkrywca 2 (205) luty 2016
Entuzjasta historii obu wojen światowych, kolekcjoner żołnierskiego ekwipunku z lat 1914–1945, miłośnik fantastyki i fan rockowej muzyki, polskich gór i polskiego morza. Z wykształcenia humanista, z doświadczenia zawodowego – reporter w prasie codziennej. Autor rubryki „Wojna od kuchni” w miesięczniku „Odkrywca”. Wyznawca maksymy stworzonej i wyśpiewanej przez Marka Grechutę: „ważne są dni, których jeszcze nie znamy”.