Sudeckie ucieczki z Polski Ludowej

Udostępnij:

Graniczny grzbiet Karkonoszy często wybierano jako miejsce nielegalnego przekroczenia granicy PRL.
Graniczny grzbiet Karkonoszy często wybierano jako miejsce nielegalnego przekroczenia granicy PRL.

Z dala od oficjalnych szlaków lub na oczach strażników. Z rodziną i samotnie. W wagonie z drobiem, czechosłowackim autobusem czy szarżując trabantem. Peerelowskim uciekinierom na pewno nie brakowało fantazji, ale nie zawsze dopisywało im szczęście. Niektórzy skończyli tragicznie.

Ucieczki z Polski Ludowej kojarzą się z wyjazdem wicepremiera Stanisława Mikołajczyka, zniknięciem pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, brawurowym lotem Franciszka Jareckiego na Bornholm i filmem „Trzysta mil do nieba”, nakręconym na kanwie historii braci Zielińskich, którzy na podwoziu ciężarówki dostali się do Szwecji. Udanych lub nieudanych prób nielegalnego wydostania się za granicę było znacznie więcej. Najtrudniejsza do pokonania była granica morska. Najpilniej strzeżona i nie mniej trudna do przekroczenia była granica zachodnia. Nikt o zdrowych zmysłach nie planował ucieczki przez granicę północną i wschodnią do Związku Radzieckiego. W planach przedostania się na zachód najbardziej realna była więc trasa przez Sudety do Czechosłowacji. I na tym kierunku skupimy się tym razem.

POLSCY TURYŚCI IDĄ NA ZACHÓD

Z dokumentacji wytworzonej przez Wojska Ochrony Pogranicza (WOP) wynika, że po drugiej wojnie światowej generalnie dwa rejony w Sudetach upodobali sobie naruszyciele granicy. Jednym z nich przejściowo były okolice Bogatyni. Drugim, cieszącym się niesłabnącym zainteresowaniem przez dziesięciolecia Polski Ludowej, były Karkonosze. Ale nie całe, lecz głównie rejon mniej więcej od przełęczy Okraj do Przełęczy Szklarskiej. Ucieczki odbywały się też naturalnie na pozostałych odcinkach granicy.

Przez wiele lat po drugiej wojnie światowej można też było zaobserwować nadreprezentację pewnej grupy społecznej w gronie uciekinierów. Bardzo dużą liczbę w tym gronie stanowili mieszkańcy zachodniej i północno-zachodniej części Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, w tym górnicy kopalń węgla kamiennego. O ile wśród osób podejmujących próby ucieczki ze świecą można by szukać mieszkańców Warszawy, Piaseczna, Ostrołęki, Przasnysza czy Pułtuska, o tyle bardzo często uciekali mieszkańcy Bytomia, Zabrza czy miejscowości wchodzących obecnie w skład Rudy Śląskiej.

W niektórych miejscach wysoko w górach nie było pasa kontrolnego zaoranej ziemi. Tam przekroczenie granicy było łatwiejsze.

Czym to można tłumaczyć? Po pierwsze, sporo Górnoślązaków miało rodziny za granicą na Zachodzie, skąd dowiadywali się o nieporównywalnie lepszych warunkach życia niż w rządzonej przez komunistów Polsce. Część Górnoślązaków wróciło po wojnie do kraju i ci na własne oczy mogli porównać warunki panujące w polskich fabrykach i kopalniach z tym, jak się żyło nawet w warunkach wojennych na Zachodzie.

Dlaczego Karkonosze były często wybierane jako rejon nielegalnego przekroczenia granicy? W Karkonoszach uciekinierzy mogli łatwo udawać turystów. Mimo rozmaitych restrykcji obowiązujących na przestrzeni lat w strefie nadgranicznej wyjazd w Karkonosze dało się uzasadnić motywami turystycznymi. Ba, od 1961 roku funkcjonował wspólny polsko-czechosłowacki szlak turystyczny prowadzący wzdłuż granicy, dostępny dla obywateli obu państw. Niejednemu śmiałkowi udało się zmylić czujność żołnierzy WOP i zejść niepostrzeżenie szlakiem na stronę czechosłowacką.

Przypadków udanego przedarcia się przez granicę w Karkonoszach było sporo. Bardzo często jednak uciekinierów gubił brak znajomości języka czeskiego. W ten sposób wielu z nich zostało wychwyconych przez funkcjonariuszy czechosłowackich służb, z którymi przez lata zgodnie współpracowała ludność, donosząc o każdym podejrzanym obcym osobniku, jaki pojawił się w miejscowościach nadgranicznych.

Oto jeden z przypadków nieudanej ucieczki na zachód przez Karkonosze. Podjęli ją pod koniec wiosny 1957 roku dwaj górnicy z Bytomia, liczący 23 i 22 lata. Starszy był ładowaczem w Przedsiębiorstwie Budowy Szybów w Bytomiu, młodszy – górnikiem w bytomskiej Kopalni Węgla Kamiennego Szombierki. Z Bytomia do Jeleniej Góry dostali się najprawdopodobniej pociągiem. Stamtąd zaś, unikając skupisk ludzkich, przeszli pieszo w stronę Karpacza, omijając miejscowość od strony wschodniej. Wchodząc w Karkonosze, szli na przełaj przez las, z dala od szlaków turystycznych i schroniska PTTK Mała Łomniczka. Wreszcie już po zapadnięciu zmroku, po godzinie 22 w dniu 21 czerwca 1957 roku, znaleźli się na granicznym grzbiecie Karkonoszy, mniej więcej półtora kilometra na wschód od Śnieżki. Nie zatrzymywani przez nikogo nawet nie musieli się trudzić, by nie zostawić śladów na linii granicznej, gdyż w tamtym rejonie nie było zaoranego pasa kontrolnego. Jako punkty orientacyjne ułatwiające zejście na czechosłowacką stronę obrali sobie słupy podporowe wyciągu krzesełkowego na szczyt Śnieżki. Ucieczka z Polski udała się perfekcyjnie, tyle że wkrótce dwaj młodzi górnicy ujęci zostali na terenie Czechosłowacji. Ich sen o zachodniej Europie prysł jak domek z kart, a 4 lipca 1957 roku odstawiono ich do ojczyzny. Dopiero wtedy zresztą polski WOP dowiedział się o ich ucieczce.

ZA PIENIĄDZE I NA GAPĘ

Nie tylko Polacy uciekali z Polski Ludowej. Niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej, w 1947 roku notowane były masowe ucieczki Żydów. Z Polski usiłowali się oni wydostać w rejonie zachodniego krańca powiatu kłodzkiego. Żydzi uciekali przez Góry Orlickie czy też przez dolinę granicznej rzeki Metuje. Część ucieczek została udaremniona. Przykładowo 3 marca 1947 roku funkcjonariusze czechosłowackiej straży granicznej doprowadzili do przejścia granicznego w Tłumaczowie grupę 32 Żydów, którzy nielegalnie przedostali się z Wałbrzycha do Czechosłowacji. Żydzi maszerowali kilka godzin, aż zorientowali się, że zabłądzili. Wówczas prowadzący ich przewodnik zbiegł. Celem ucieczki było czechosłowackie miasto Náchod, gdzie znajdował się punkt ekspatriacyjny Żydów, chcących przesiedlić się z Europy na tereny przyszłego Izraela.

Inną dużą grupę 18 Żydów z Dzierżoniowa ujął w 1947 roku patrol WOP w składzie Stanisław Kochanek i Stanisław Desperak. Było to we wsi Zimne Wody w Górach Orlickich, w noc po Bożym Narodzeniu. W trakcie odprowadzania na strażnicę żydowscy przestępcy graniczni usiłowali przekupić żołnierzy WOP, próbując wręczyć pięć zegarków oraz obiecując wpłatę korzyści majątkowej w wysokości 150 tys. zł. Żołnierze pozostali nieugięci i łapówki nie przyjęli. Podejmowane wtedy przez Żydów próby nielegalnego opuszczenia Polski to największe grupowe ucieczki z Polski odnotowane na terenie Sudetów.

Ostatnia przed granicą stacja kolejowa w Międzylesiu.

Informacje o zdecydowanej większości prób nieudanych ucieczek nie przedostawały się do społeczeństwa. Tylko incydentalnie można było przeczytać w prasie o takich przypadkach. Jedną z takich sytuacji wzmiankował katowicki „Dziennik Zachodni” w numerze z 7 maja 1948 roku, w rubryce sportowej. Opisana sytuacja miała miejsce prawdopodobnie 4 maja 1948 roku, gdy odbywał się czwarty etap wyścigu Warszawa–Praga, nazwanego później Wyścigiem Pokoju. Rowerzyści jechali w tamtym etapie z Jeleniej Góry do Liberca. „Na granicy w Tkaczach wydarzył się wypadek znalezienia w jednym z wozów pasażera na gapę, który chciał z zawodnikami jechać do Liberca. Nie miał on jednak paszportu. Ukarano go tym, że musiał wracać pieszo, bowiem puszczono go dopiero, kiedy wszystkie pojazdy opuściły miejsce strażnicy”.

Na marginesie można wyrazić niedowierzanie, czy opisana sytuacja miała miejsce w Tkaczach. Szosa ze Szklarskiej Poręby do Czechosłowacji prowadziła wszak przez Jakuszyce, a nie przez Tkacze.

Z BRONIĄ W RĘKU

Niezwykle sporadycznie dochodziło do przypadków rejterady funkcjonariuszy WOP. Najsłynniejszym była w czasach stalinowskich, szeroko opisywana m.in. na łamach „Rocznika Prudnickiego” czy tygodnika „Życie Bytomskie”, ucieczka grupy żołnierzy ze strażnicy WOP w Pokrzywnej w Górach Opawskich. Oto element służby – czyli mówiąc po polsku: patrol WOP – który wyruszył 12 marca 1951 roku o godzinie 20 ze strażnicy WOP nr 222a, nie powrócił do niej z powrotem. O fakcie tym zameldowano przełożonym następnego dnia o godzinie 7 rano. Uciekinierzy, którzy zabrali ze sobą ze strażnicy rakietnicę i osiem rakiet, mieli więc sporo czasu, by oddalić się w głąb Czechosłowacji. Jednak źle zorganizowana ucieczka zakończyła się klęską już po kilku dniach, a jej główny bohater – sierżant Jan Kępa skazany został na karę śmierci, wykonaną 28 sierpnia 1951 roku w areszcie śledczym w Bytomiu.

Ucieczki z bronią w ręku nie zdarzały się często, ale miały miejsce. W 1953 roku kilku młodych chłopaków z położonego w Górach Opawskich miasta Głuchołazy postanowiło uciec do Austrii przez Czechosłowację. Granicę przekroczyli w rejonie Góry Chrobrego, wznoszącej się nad Głuchołazami. Jeden z chłopaków wziął ze sobą broń. Uciekinierów zauważył żołnierz WOP, który został przez nich postrzelony. On uszedł cało, ale takiego szczęścia nie miał już funkcjonariusz czechosłowackiej milicji, który pościg za uciekinierami z Polski przypłacił życiem. Zabójca został jednak schwytany i wyrokiem czechosłowackiego sądu skazany na 10 lat i pięć miesięcy pozbawienia wolności. W momencie skazania miał zaledwie 19 lat. Po odsiedzeniu wyroku, 7 grudnia 1963 roku o 10 lat starszy uciekinier został deportowany z Czechosłowacji do Polski przez przejście graniczne w Kudowie-Zdroju.

WAGON DO SŁONECZNEJ ITALII

Bramą do wolnego świata była dla wielu Polaków stacja kolejowa Międzylesie w Górach Bystrzyckich. Wprawdzie tuż po drugiej wojnie światowej przez kilka lat pociągi pasażerskie z Polski do Czechosłowacji kursowały także przez Lubawkę, Mieroszów i Głuchołazy, jednak potem jedynym kolejowym przejściem granicznym w ruchu pasażerskim w Sudetach pozostało właśnie Międzylesie. Tędy też odbywał się ruch towarowy.

W Międzylesiu odnotowano wiele prób ucieczki z Polski Ludowej. Jedną z pierwszych podjął 4 listopada 1947 roku o godzinie 9 niejaki Eugeniusz Ludwik z Bytomia. Ukrył się on w wagonie transportu odchodzącego do Belgii po polskich repatriantów, chcąc udać się tam do swojej żony. Nic z tego nie wyszło za sprawą czujności podporucznika Carewskiego, który zatrzymał bytomianina.

Inny uciekinier został ujawniony w Międzylesiu 3 sierpnia 1951 roku podczas kontroli pociągu międzynarodowego Warszawa–Praga. Wówczas to, sprawdzając kursujący w jego składzie wagon relacji Warszawa–Paryż, wykryto na osiach wagonu mężczyznę, który chciał w ten sposób przedostać się do Francji. Zamiast nad Loarę, uciekinier trafił do aresztu.

Kolejny przykład – 14 grudnia 1952 roku o godzinie 12:15 w Międzylesiu zatrzymano Polaka, który był ukryty w zaplombowanym wagonie z drobiem, w pociągu towarowym jadącym z Polski do Republiki Federalnej Niemiec. Jak on sobie wyobrażał podróż z kurami, tego nie wiemy…

Próby ucieczki koleją podejmowały nawet dzieci. Taka sytuacja została ujawniona 27 lutego 1972 roku o godzinie 8:20, gdy konwojent wagonów z żywcem pociągu odchodzącego do Włoch zatrzymał na stacji Międzylesie 13-letniego chłopaka, ucznia szóstej klasy szkoły podstawowej we Wrocławiu. Chłopak obawiał się otrzymania kary za to, że w szkole podstawowej nr 100 we Wrocławiu zatkał kanał ściekowy, powodując zalanie pomieszczenia. Postanowił więc uciec z domu. Noc z 25 na 26 lutego spędził w piwnicy, następnie udał się na jedną z wrocławskich stacji kolejowych, gdzie ukrył się w sianie wagonu z żywcem. Do ucieczki pchnęły go też zapewne warunki domowe – chłopak mieszkał bez matki z nigdzie niepracującym ojcem alkoholikiem.

Ale nie zawsze żołnierze WOP w Międzylesiu byli górą nad uciekinierami. Oto 11 lutego 1972 roku o godzinie 0:25 w załadowanym bobikiem wagonie nr 1962952–1, wchodzącym w skład pociągu towarowego z Polski do Włoch, przedostało się do słonecznej Italii czterech mieszkańców Międzylesia. Trzech z nich było zatrudnionych jako pracownicy magazynowi stacji PKP Międzylesie. Brali oni udział w przeładunku towaru, wysyłanego do Włoch. Gdy sprawa wyszła na jaw, nakazano, aby najpierw kontrolować wagony wysyłane za granicę, a dopiero potem je plombować.

GDY DOSKWIERA BIEDA

Czasem zdarzało się, że uciekinierzy docierali koleją nie do zachodniej Europy, lecz do innego z państw socjalistycznych. Zimą 1972 roku taką drogę wybrała 17-letnia Polka, będąca wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży, uczennica Liceum Ogólnokształcącego w Kudowie-Zdroju, zamieszkała w Lewinie Kłodzkim. W ucieczce z Polski towarzyszył jej 25-letni znajomy, elektryk ze Świdnicy, zatrudniony w Świdnickiej Fabryce Urządzeń Mechanicznych.

Obydwoje ze Świdnicy do Kudowy-Zdroju dotarli pociągiem. Granicę postanowili przekroczyć 28 lutego 1972 roku w rejonie Bukowiny Kłodzkiej w Górach Stołowych. W Kudowie-Zdroju weszli na czerwony szlak turystyczny prowadzący w stronę Błędnych Skał i doszli nim w pobliże granicy. Od zamiaru odstąpili jednak czasowo, obawiając się, że będą zauważeni. Nazajutrz, 29 lutego 1972 roku dopięli swego. W rejonie Radkowa, przy kamieniu granicznym 176/5 przeszli na terytorium Czechosłowacji. Tam dotarli do którejś ze stacji kolejowych i ukryli się w budce hamulcowej pociągu towarowego jadącego na Węgry. Zostali zatrzymani dopiero 5 marca na stacji Győr na Węgrzech.

Choć uciekli wspólnie, do PRL wrócili oddzielnie. Najpierw, 8 marca 1972 roku z Węgier do Polski została deportowana licealistka, a dopiero 17 marca 1972 roku na lotnisku Okęcie w Warszawie wylądował samolot z Węgier, którym przekazany został towarzyszący jej w ucieczce mężczyzna.

Budynek, w którym stacjonowała strażnica WOP w Pokrzywnej.

Nierzadkim motywem skłaniającym do podjęcia ucieczki z PRL była doskwierająca bieda. Taką też motywację miała 45-letnia mieszkanka Kalisza, wychowująca dwóch synów w wieku 14 i 16 lat. Od zakończenia drugiej wojny światowej do 1969 roku mieszkała w Anglii z mężem, panem Zimnickim. Po jego śmierci poślubiła innego mężczyznę, przyjmując jego nazwisko. W 1969 roku wróciła z drugim mężem i dwójką synów do Polski. Jednak w Polsce drugi mąż od niej odszedł, nie pozostawiając żadnych środków do życia i do utrzymania dzieci. Kobieta sama też nie mogła podjąć pracy z powodu złego stanu zdrowia. Dlatego 22 lutego 1972 roku około godziny 19:30 wraz z dwoma synami w rejonie Bartnicy w Górach Kamiennych nielegalnie przekroczyła granicę do Czechosłowacji. Trójka uciekinierów czechosłowackim autobusem dojechała w pobliże granicy z Republiką Federalną Niemiec, gdzie 25 lutego zostali zatrzymani. Dzień później deportowano ich do Polski poprzez przejście graniczne w Kudowie-Zdroju.

DO DWÓCH RAZY SZTUKA

Niektórzy uciekinierzy byli tak zdeterminowani, że pomimo niepowodzenia pierwszej próby ucieczki podejmowali w krótkim czasie następną. Na taki krok zdecydowali się Anna Żak, sprzątaczka w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Budownictwa Wodno-Inżynieryjnego we Wrocławiu, oraz jej 35-letni mąż Stanisław Żak, z zawodu hydraulik, zatrudniony jako motorniczy w tramwajach wrocławskich. Obydwoje byli rodzicami piątki dzieci w wieku od 1 do 10 lat. Co interesujące, nie zamierzali uciekać całą rodziną na raz, lecz tylko z częścią potomstwa.

Pierwszą próbę podjęli 15 sierpnia 1971 roku wraz z trójką starszych dzieci. Wówczas to w rejonie Kudowy-Zdroju, na odcinku patrolowanym przez żołnierzy strażnicy WOP Czermna, przekroczyli granicę w rejonie kamienia granicznego 153/9. Marzyło im się, by przez Czechosłowację i Austrię przedostać się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Motywem ucieczki były ciężkie warunki materialne. Przez istniejący na granicy pas kontrolny swoje dzieci przenieśli na plecach. Anna Żak pas ten pokonała jako ostatnia, idąc boso na piętach, po czym zatarła ślady. Uciekinierzy wcześniej byli widziani przez podsłuch wystawiony przez strażnicę WOP – na skrzyżowaniu drogi wiodącej do granicy z drogą do miejscowości Słone. Tajniak jednak nie wylegitymował ich z uwagi na trójkę małych dzieci, uznając błędnie, że to mieszkańcy Słonego wracający do domu. Ucieczka do USA zakończyła się trzy dni później, gdy 18 sierpnia 1971 roku o godzinie 21 w Cieszynie władze czechosłowackie przekazały ich stronie polskiej.

Ci sami małżonkowie ponowili próbę ucieczki 30 września 1971 roku, tym razem na terenie powiatu nyskiego. Ze sobą zabrali już nie trójkę, lecz dwójkę dzieci w wieku lat 7 i 9. Również i tym razem przez Czechosłowację planowali przedostać się do Austrii. Tak jak za pierwszym razem, ucieczka została szybko wykryta. Na spotkaniu granicznym 5 października 1971 roku strona czechosłowacka przekazała ich w ręce polskich władz.

POD „CZUJNYM” OKIEM WOPISTY

Najbardziej kuriozalne przypadki ucieczek do Czechosłowacji miały miejsce nie w gąszczu sudeckich lasów czy na ośnieżonym grzbiecie Karkonoszy, lecz na przejściach granicznych. Latem 1967 roku stwierdzono dwa przypadki nielegalnego przekroczenia granicy z Polski do Czechosłowacji w rejonie Boboszowa. Mało tego, w tym czasie dwukrotnie kierowcy samochodów osobowych przekroczyli nielegalnie granicę na tym przejściu granicznym w kierunku do Polski. Przyczyną był brak stałego wartownika oraz otwarty szlaban w porze dziennej. Za zabezpieczenie przejścia odpowiadał Urząd Celny we wsi Dolní Lipka.

Kilka lat później nieuwagę celników i wopistów na przejściu granicznym w Jakuszycach wykorzystał 23-letni mężczyzna, który zamierzał nielegalnie dostać się do swych znajomych na terenie Czechosłowacji. Unikając kontroli granicznej, 13 sierpnia 1972 roku wsiadł do czechosłowackiego autobusu odjeżdżającego w kierunku Harrachova. Gdy polscy żołnierze zorientowali się w sytuacji, nie pozostało im nic innego, jak tylko prosić władze czechosłowackie o zezwolenie na podjęcie pościgu na ich terytorium. W ślad za czechosłowackim autobusem ruszył więc kontroler GPK Jakuszyce, zatrzymując uciekiniera w odległości 7 kilometrów od granicy PRL.

Jednym z najbardziej obleganych przez Polaków przejść granicznych w Sudetach było to w Kudowie-Zdroju. W nocy z 6 na 7 sierpnia 1972 roku wystarczył chwilowy brak czujności kontrolera WOP na kudowskim przejściu granicznym starszego sierżanta Czesława Budy, pełniącego służbę jako młodszy kontroler granicznej placówki kontrolnej. Ten moment wykorzystał kierowca polskiego samochodu osobowego, który czmychnął do Czechosłowacji bez kontroli celno-paszportowej. Nie wiadomo, czy kierowca posiadał dokumenty uprawniające do wyjazdu za granicę, czy też po prostu chciał przemycić większe ilości towaru.

Sporo złapanych uciekinierów wracało do Polski przez Kudowę-Zdrój.

Wyjątkowym tupetem wykazali się w Jakuszycach 21 listopada 1973 roku około godziny 2 w nocy pasażerowie samochód marki Trabant o numerach rejestracyjnych XC-7669-D. Podróżowało nim dwóch obywateli NRD wraz z dwiema obywatelkami PRL. Enerdowcy przebywali w PRL legalnie, jednak nie posiadali dokumentów uprawniających do przekroczenia granicy Polski z Czechosłowacją. Po podniesieniu szlabanu mieli wjechać na kontrolę paszportową, jednak nie zatrzymali się na wskazanym miejscu. Wykorzystując fakt, że drugi szlaban był uszkodzony i nie zamykał całkowicie przejścia, wjechali nielegalnie na teren Czechosłowacji. Bezzwłocznie podjęty został za nimi pościg. Zatrzymano ich wkrótce w odległości 3 kilometrów od granicy polsko-czechosłowackiej w Harrachovie. Niejedna ucieczka skończyła się aresztem lub odsiadką w zakładzie karnym. Wielu z tych tragedii można by było w trywialnie prosty sposób uniknąć. Przecież wystarczyłoby, gdyby po drugiej wojnie światowej Polska i Czechosłowacja podpisały umowę, zezwalającą na przekraczanie granicy w dowolnym miejscu i o dowolnej porze dnia i nocy, bez pobierania za to jakichkolwiek ceł, opłat czy podatków! Komunistycznym aparatczykom najwyraźniej zabrakło jednak wyobraźni i dobrej woli, albo po prostu nie mieściło im się to w głowach.

To pełna treść artykułu opublikowanego w numerze Odkrywcy 12/2021.

Autor

Niegdyś poeta i satyryk. Obecnie publicysta i pisarz. Wnikliwy badacz dziejów zagospodarowania polskich Sudetów oraz historii podziemnych tras turystycznych istniejących na terenie naszego kraju. Autor książki „Góry Polskie” (2004) oraz „Podziemne trasy turystyczne Polski” cz. I i II. (2012). Współpracownik „Odkrywcy” od 2008 roku.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

css.php