„Śladem złotego pociągu” Krzysztofa Krzyżanowskiego. Czy to zmierzch historii o złotych pociągach?

Udostępnij:

Tuż po ukazaniu się w 2018 na rynku wydawniczym książki Krzysztofa Krzyżanowskiego „Śladem złotego pociągu”, odbyłem pewną interesującą rozmowę na jej temat. Rozmowa to może zbyt duże słowo, gdyż raczej była to seria prychnięć ze strony mojego rozmówcy, które ostatecznie zostały ujęte w następujący komunikat: „Ależ cóż nowego można jeszcze napisać o tej historii?”

Otóż można. Wiedziałem to już wtedy, w 2018 roku. Teraz, pod koniec 2020 roku, kiedy dystans czasowy od wałbrzyskich (i nie tylko wałbrzyskich) opowieści o kosztownych składach kolejowych jest coraz większy, powróciłem do „Śladem złotego pociągu” Krzysztofa Krzyżanowskiego. Już tłumaczę, skąd ten powrót.

Okładka książki „Śladem złotego pociągu” Krzysztofa Krzyżanowskiego

Przyznajmy, emocje związane z odkryciem z okolic 65. kilometra na trasie kolejowej Wrocław-Wałbrzych opadły, wszelkie nadzieje – umarły. Historia – lub może lepiej historie  –  rzekomego złotego pociągu ukrytego na dzisiejszych terenach należących do Polski najpewniej należą do przeszłości. I właśnie o to chodzi. Jeśli „sowa mądrości wylatuje o zmierzchu” i dopiero wówczas możemy właściwie ocenić dzień, który się skończył, to dopiero teraz bez zbędnych afektów warto ponownie wrócić do książki Krzyżanowskiego. I zastanowić się, czy wciąż ma nam coś wartościowego do przekazania, skoro wiadomo, jaki był koniec poszukiwań złotego pociągu; więcej – czy warto ją czytać za pięć czy piętnaście lat?

Ambicje, aby książka nie stała się wyłącznie reportażowym zapisem pewnych wydarzeń, autor deklaruje już we wstępie:

„Książka (…) to nie tylko opowieść o fenomenie złotego pociągu (…) chciałem, by powstał przewodnik, a także zapis ludzkich emocji oraz pewnego wyjątkowego, starego jak świat pragnienia – pragnienia odnalezienia skarbu”.  

To ostatnie zdanie przed I rozdziałem niesie jasny przekaz o tym, że twórca książki pragnie zmierzyć się z o wiele trudniejszym zadaniem niż kronikarskie zaprezentowanie następujących po sobie wydarzeń.

Pierwsza część książki zatytułowana „Gorączką” pozornie przypomina kronikę.  Na szczęście w Krzyżanowskim nie drzemie jedynie temperament zasuszonego skryby, ekscytującego się dato- i faktografią. Te są jedynie punktem wyjścia do syntetycznego zobrazowania tego, w jaki sposób tworzy się, choć lepiej byłoby napisać –  odtwarza się po raz któryś z kolei legenda złotego pociągu.

W I rozdziale Krzyżanowski śledzi pojawiające się sformułowania opisujące znalezisko z 2015 roku – począwszy od pierwszego, jakim był „pociąg pancerny z czasów drugiej wojny światowej”, „pociąg zawierający kosztowności”, a zakończywszy na niezwykle nośnej choć wcale nie świeżej zbitce, która obiegnie glob – „złoty pociąg”.  Każdy z tych opisów ma różnego rodzaju warianty, które dość swobodnie przeistaczają się i ewoluują. Z biegiem czasu pojawiają się takie szczegóły, jak długość pociągu („nawet 150 metrów), ilość przewożonego złota („nawet ok. 300 ton”). Jeśli tylko czytelnik zechce korzystać z prezentowanego dzieła nie tylko jako dostarczającego nazwisk czy dat, odniesie pewne nieodparte wrażenie. Wrażenie jakby media nie tylko nie sprawdzały, nie tylko kopiowały od siebie nawzajem informacje, bo przecież tak powstało w krótkim czasie kilkaset artykułów o tym odkryciu, ale – co najważniejsze – jakby trwało zespołowe poszukiwanie jak najbardziej atrakcyjnej nazwy dla tego wydarzenia. Gdy szybko zrozumiano, że stary i wytarty jak mocno zużyte dżinsy slogan „złoty pociąg” jest najlepszy, bez żadnego wstydu i ograniczeń zaczęto z niego korzystać. Wszelkie tłumaczenia o tym, że nie wiadomo, jaki towar przewoził ów pociąg, były już wtedy bez znaczenia…

Autor książki świetnie śledzi ten proces maksymalnego uatrakcyjnienia przekazu medialnego. Co więcej, na tym konkretnym przykładzie przypomina nam o zasadzie, którą można zastosować do każdego tego typu wydarzenia: jeśli źródłowa informacja jest niesprawdzona, to nie uwiarygodnią jej jakiekolwiek inne pochodne od niej informacje. Nie uwiarygodnią jej wszelkie rzekome szczegóły (fragmenty o długości składu pociągu, tonach złota etc.). Są one bowiem tak samo niesprawdzone jak źródłowa informacja. Co więcej, cała ta artyleria retoryczna, tak ochoczo omijająca meritum (czy rzeczywiście odnaleziono pociąg), świadczy nie tylko o zaśnięciu rozumu i uleganiu emocjom, ale także o świadomym tworzeniu klimatu, w którym, im trudniej  odróżnić prawdę od nieprawdy, tym lepiej. Tym lepiej dla większości mass mediów, lepiej dla niektórych ekspertów, którzy podczas kolejnego wywiadu telewizyjnego czy radiowego nie wypowiedzą się wprost, że „ten król jest nagi”, a w tonie pełnym niedopowiedzeń i wahań w istocie wpiszą się w zespół ludzi tworzących tę atmosferę gorączki.

Już dla tego fragmentu książki będzie warto do niej wracać nawet po kilku latach. Przecież co jakiś czas będziemy świadkiem podobnych wydarzeń – choć może nie na taką skalę – w których opisany przez Krzyżanowskiego schemat będzie się realizował niemal kropka w kropkę: coś gdzieś odkryto, następuje hiperbolizacja odkrycia (mnóstwo ton złota, całe kolekcje obrazów czy numizmatów), rzekome uszczegółowianie i przenoszenie niekończących się dyskusji na tematy wtórne wobec pierwotnej, ale niepotwierdzonej informacji o odkryciu.

Jednak nie tylko to w książce Krzyżanowskiego obroni się upływającemu czasowi. Stworzył on bowiem interesującego narratora. Jest on pierwszoosobowy („poszedłem”, „wysłuchałem”, „zanotowałem”, „nie zgadzałem się”). Najłatwiej i automatycznie utożsamić go z samym autorem, czyli Krzysztofem Krzyżanowskim. Przypomnę, że na poziomie szkoły podstawowej uczymy się, by nie stawiać znaku równości między autorem i narratorem. Przykładowo narrator książki, nazwijmy go quasi-Krzyżanowski, momentami również ulega emocjom (prawdziwy „Czarny” Krzyżanowski nie ulega emocjom nigdy, nawet wtedy, kiedy powinien), często waha się, nie jest pewny, czasem daje wiarę czyimś nawet mocno zastanawiającym sądom, niczego i nikogo nie przekreśla. Jest ów narrator prawie jak trzcina uginająca się pod presją różnorodnych argumentów (jednak powiedzmy od razu – nigdy ta trzcina się nie złamie). W taki oto sposób znakomicie zostaje odtworzona atmosfera, w której ówczesnym odbiorcom tego medialnego szumu, będącym z wszystkimi informacjami na bieżąco (dosłownie nawet na gorąco), trudno zrozumieć ich całościowy sens czy też oddzielić ziarna od plew.

Jednak w przeciwieństwie do innych narrator książki podejmuje trud weryfikacji. W efekcie wyraźnie wskazuje, że już na samym początku gorączki pojawiło się wiele opinii, które mogły i powinny urwać skutecznie mały jeszcze łebek tej złotopociągowej hydrze. Jednak były to opinie, którymi mało kto się interesował. Były one nudne, takie nieatrakcyjne wobec mnożących się efektownych tytułów w setkach przekazów medialnych. Lekcja, którą otrzymujemy na łamach tej książki, jest następująca: każdy z nas, jeśli tylko wykona pewien wysiłek, ma szansę uchronić się przed fałszywymi informacjami; jeśli jednak nie wykonamy żadnego wysiłku, skazani jesteśmy na obraz daleki od rzeczywistości. A jak wykonuje się taki wysiłek? Instrukcję mamy w „Śladami złotego pociągu”. Jak sądzę, będzie ona aktualna za 5 czy 10 lat, dlatego też warto do tej książki wracać nawet po latach.

Jednak nie tylko dlatego warto tę książkę mieć u siebie na półce.

Tadeusz Słowikowski, Władysław Podsibirski, Mirosław Figiel to obok Andreasa Richtera i Piotra Kopra główni bohaterowie książki Krzyżanowskiego. Każda z tych postaci dopisała różnego rodzaju wątki w micie złotego pociągu. Ich ustalenia scharakteryzowane są pewnie i klarownie, same osoby opisane są – posługując się sformułowaniami malarskimi – zamaszyście, ale bez zbędnych szczegółów. Wróćmy jeszcze do konstrukcji narratora quasi-Krzyżanowskiego. Znakomicie przydaje się ona i w tym aspekcie. Pozwala ona odejść twórcy książki od elementów czy to zmierzających do ewentualnej karykatury wyżej wymienionych poszukiwaczy, czy wręcz przeciwnie – do hagiografii, albo do najgorszej z możliwych wersji – do moralizatorstwa; te trzy rafy zostały tutaj skutecznie ominięte. Narrator z góry w nic nie wątpi, ale także w nic nie wierzy, dopóki nie sprawdzi. Stara się dać odpowiednią wagę wszelkim sądom i wcześniejszym dokonaniom poszukiwaczom, z którymi rozmawia. Udaje mu się przy tym doskonale pewna rzecz: pokazuje jak wyboisty jest ten złotopociągowy, jak i każdy eksploratorski szlak, którym zmierza zresztą sam autor.

Ta książka, jak i np. prelekcja podczas „I Spotkania Odkrywcą po Latach: Zamek Książ w Kompleksie Riese” zatytułowana: „Osobliwy Olbrzym. Przegląd najbardziej niesamowitych teorii o Riese” jest jednym z kilku przykładów próby zrozumienia i ogarnięcia przez Krzysztofa Krzyżanowskiego najsłodszych pokus czekających na poszukiwacza. Czy znajduje na nie tak pewną broń, jaką znalazł na mass media w I rozdziale swej książki? Narrator książki, czyli ów quasi-Krzyżanowski – tak. Czy to samo możemy powiedzieć o realnym Krzyżanowskim? Czy w końcu nie skusi go jakieś poszukiwawcze tiramisu? To już wykracza poza ten skromny wpis, jedynie zaznaczę dygresyjnie, że opinie są w środowisku mocno podzielone…

Przejdźmy teraz do spraw zwyczajnie okropnych w „Śladem złotego pociągu”. Niemal na każdej stronie, zatem wyjątkowo nagminnie, trzeba będzie czytelnikowi zmagać się z wytłuszczonymi fragmentami. Tak jakby mówiono: na ten fragment musisz zwrócić szczególną uwagę, tylko go nie przeocz w być może pośpiesznej lekturze. Czyżby nikt jeszcze Krzysztofowi Krzyżanowskiemu nie powiedział, że wystarczająco dobrze prowadzi wątki i wcale nie musi korzystać z takich grubiańskich nieco zabiegów? Autorze, więcej wiary w siebie i swoich czytelników. Druga sprawa nad wyraz nieelegancka to przenoszenie wyrazów między stronami i brak indeksu osób. Przydałby się najpewniej jeszcze drugi indeks – miejscowości. Z takich książek często się korzysta wybiórczo, szukając konkretnej informacji – tego typu narzędzia sprawiają, że książka „żyje”. To już raczej uwagi jedynie techniczne.

Podsumowując, warto tę książkę czytać nawet kilka lat po wałbrzyskiej gorączce. A nawet lepiej ją czytać teraz niż wcześniej, bo, cytując ponownie słowa pewnego filozofa, „sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu” – nigdy wcześniej. A zmierzch historii złotego pociągu nastąpił m.in. dzięki tej książce.

Książka jest dostępna w Księgarni Odkrywcy pod tym linkiem:

https://odk.pl/sladem-zlotego-pociagu,36718.html

Przekonany jest, że bryłą świata poruszają pasjonaci. Oburza się, że w XXI wieku wniosek o pozwolenie na poszukiwania należy wydrukować, umieścić w kopercie, zanieść na pocztę, a potem czekać na listonosza, który przyniesie odpowiedź na wydrukowanej kartce, umieszczonej w kopercie. „Austro-Węgry, no Austro-Węgry” - komentuje tę sytuację.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

css.php