Materiał jest nietknięty, sprzączki zupełnie jak nowe, a stan plecionych linek nie wskazuje na prawdziwy wiek
W numerze styczniowym 2016 roku opisana została akcja wydobywcza wraku samolotu Junkersa Ju 87, który został znaleziony w Krościenku Wyżnym. Oprócz wielu interesujących artefaktów jeden wzbudził szczególne zainteresowanie – spadochron, który miał szansę ocalić życie pilotowi.
Dla każdego pilota jedwabna czasza nad głową jest synonimem ostatniej deski ratunku, gdy wszystko zawodzi. Jednak aby go użyć, trzeba mieć czas – czas na odsunięcie owiewki, czas na wypięcie kabli łączących hełmofon z radiem, czas by ustawić samolot lub wyjść – wyskoczyć z kabiny, trzeba mieć prócz czasu jeszcze szczęście, by nie zostać uderzonym statecznikiem. Czasami brakowało… czasu!
4 metry pod ziemią
Trudno dziś wyobrazić sobie złowrogie niebo końca wojny. Choć również słychać nad Krosnem buczące silniki tłokowe, czasami samoloty sportowe w trakcie akrobacji ryczą motorami na pełnych obrotach jak niegdyś wojenne myśliwce i szturmowce. Z takim rykiem silnika 11 lutego 1944 roku wrył się w ziemię niedaleko lotniska w Łężanach niemiecki Junkers Ju 87 pilotowany przez młodego Rumuna, który brał udział w szkoleniu pilotów szturmowych na niemieckich maszynach. Wyobraźmy sobie czas, jaki potrzebujemy, by pokonać odległość nieco ponad 2 kilometrów samochodem po autostradzie – przy prędkości 140 km/h potrzeba na to niecałej minuty. Sztukas rozpędzał się w trakcie pikowania do zrzutu bomby do prędkości około 500 km/h i pokonywał ten sam dystans w czasie 15 sekund… do spotkania z ziemią, która tego dnia zakończyła lot feralnej „Dory”. To i dużo i mało na podjęcie decyzji. Czy pilot w chwili gdy skierował maszynę w kierunku ziemi wiedział, że ma kłopoty? Ile tak naprawdę miał czasu na decyzję – sekundę czy pięć? Nie ma to znaczenia w perspektywie czasu potrzebnego do opuszczenia samolotu. Joanowi Clopowi tego czasu nie podarowano. Został pogrzebany na 70 lat w podkarpackiej glinie ponad 4 metry pod powierzchnią terenu, gdzie ni robak, ni powietrze nie miało do niego dostępu. Dzięki temu zarówno jego doczesne szczątki, jak i kurtka przetrwały do naszych czasów, obrazując straszliwą siłę, jaka zmiażdżyła i rozdarła w strzępy ludzkie ciało, oszczędzając przy tym elementy wyposażenia maszyny, które zostały przez nie osłonięte. Katastrofę przetrwała apteczka, której chusta już dziś zdobi wnętrze Prywatnego Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych, przetrwał również spadochron kubełkowy, na którym siedział pilot w czasie swej ostatniej podróży. Ten sentymentalny kawałek jedwabnej tkaniny już niebawem, po żmudnych pracach konserwatorskich, będzie wystawiony w muzeum na widok publiczny.
Spadochron w świetnym stanie
Niespełniona nadzieja na „wszelki wypadek” młodego Rumuna zachowała się w znakomitym stanie, tak dobrym, że, jak żartuje Lesław Wilk z PMPPB, jeszcze dziś zaprasza do skoku. Fragmentami materiał jest nietknięty, sprzączki zupełnie jak nowe, a stan misternie plecionych linek w żadnym wypadku nie wskazuje na prawdziwy wiek – gdzieniegdzie tylko poszatkowana jest igiełkami odłamków. Gdy wyciągaliśmy spadochron z wnęki pod zdruzgotanym ciałem pilota, brezentowy worek, w który był zapakowany spadochron, zachował czytelność kształtu, ale nie dawał nadziei na dobry stan zawartości, będąc permanentnie zawilgocony od wody, która napłynęła do wykopu, oraz pozostałości olejów i paliwa lotniczego, którego swąd był wyraźnie odczuwalny, wręcz przytłaczający w wykopie.
Specjalnie uformowany, pancerny fotel pilota, który miał za zadanie osłaniać przed małokalibrową bronią i odłamkami wraz z ciałem pilota osłonił spadochron, przed siłą katastrofy i wybuchu paliwa. Nieliczne uszkodzenia pochodzą od wspomnianych odłamków, które przebiły szczątki pilota i w jakiś sposób podkreślają bardzo osobisty charakter tego wielkiego, unikatowego, jedwabnego epitafium.
Jaki typ spadochronu?
Cenny i piękny materiał ziemia zachowała pieczołowicie przez ponad 70 lat, pozostawiając nieco pożółkłym – ale przecież być może był taki od nowości – jako niezwykły unikat wojennej przeszłości. Jego unikatowość polega na odkryciu i upamiętnieniu przez niego tajemnicy jednej z tysięcy anonimowych katastrof II wojny światowej, która w naszych czasach doczekała się wyjaśnienia i została zakończona wojskowym pogrzebem nieszczęsnego pilota na obcej ziemi. Wykopany spadochron, jak domyśla się Lesław Wilk, mógł być typem spadochronów siedzeniowych: Sitzfallschrim 30-IS-24B (Fi 30231). Trudno to potwierdzić bez oględzin artefaktu przez specjalistów, szczególnie, że toksyczne środowisko gliny nasączonej paliwem i płynami z maszyny mimo brezentowego futerału rozpuściło wszelkie napisy na jedwabiu. Nie zmienia to faktu, że właśnie ten typ spadochronów był dedykowany Junkersom Ju 87, ale również sławnym Me 109, więc możemy mówić o pewności, że to właśnie ten model. Na międzynarodowych aukcjach można do dziś spotkać oferty na sprzedaż wojennych pamiątek, więc porównanie może być aktualne. Z artykułu „Luftwaffe – air and ground crew 1939-45” dowiadujemy się, że spadochrony te posiadały rozpiętość czaszy 7,32 cm i ważyły niemal 10 kg(!) jak wynika z firmowej naszywki na pokrowcu: „Gerat :SITZFALLSCHIRM Baumuster :30 IS 24B SA Wernummer :2012192 Gewicht :9.5kg Tag der Herstellung :29.Mai.1940 Anforderungszeichen : Fl 30231 Hersteller :Autoflug, Berlin 2, BAL 3, 30.Mai.1940 4, Fl 30232-1 1139 5, AUSLOSEN 6, 20 21 92 DREIHEN, DANN DRUCKEN!” (z zasobów Imperial War Museum – http://www.iwm.org.uk). Geneza powstania tych spadochronów jest dość interesująca. W końcu lat 30. XX wieku Niemcy zamówiły w Anglii na potrzeby armii spadochrony Irvin’a, które skopiowali i poprawili, uzupełniając o system zabezpieczający przed przypadkowym lub przedwczesnym wysunięciem. Stąd w czasie wojny obie strony używały niemal identycznego sprzętu (http://www.historicflyingclothing.com/en).
Suknia ślubna… ze spadochronu
Sam spadochron to unikatowa i smutna pamiątka, ale historia spadochronu ma jeszcze drugi wymiar. W budynku muzeum znajdziemy jeszcze jeden spadochron… a właściwie to, co po nim pozostało w postaci sukni ślubnej. Takich sukni, koszul i pościeli po wojnie było wiele. Były niezwykłą formą postmilitarnej mody. W czasie wojny i po niej cenne płótna zużytych spadochronów były poszukiwane i po reperacji oddawane do powtórnego użytku. Ich historie zataczały niezwykłe kręgi – spotkałem się z opowieścią o ukraińskich magazynach, w których na półkach z wyposażeniem lotniczym zalegają spadochrony z nadrukami… Wehrmachtu… i są nadal w użytkowaniu. Czy może to być prawdą?
W otoczkę znakomitego materiału i bardzo wysokiej jakości dawnego przemysłu, wkradają się utkane tragediami niektórych i szczęściem innych historie zapisane na śliskim jedwabnym płótnie, które przypominają nam o Eben Emael, Krecie, czy spektakularnej operacji „Market Garden” z udziałem Polaków. Może jednak powinny nam przypominać pamięć często bezimiennych ojców, braci i synów tej i innych ziem, dla których jedwabne parasole stały się przysłowiowa „ostatnią deską ratunku”. Nie powinniśmy przy tym rozmyślać o szczęśliwym zakończeniu epizodów, ale przede wszystkim o tragedii wojny, która pochłonęła miliony ofiar, ku upamiętnieniu której dziś ten sztandar dni mroku zostanie wywieszony, nie po to by cieszyć oczy, ale ostrzegać by już się nie powtórzyły!
Zdjęcia: Marek Gransicki, Lesław Wilk
Powyższy artykuł został opublikowany w numerze kwietniowym 2016 (207). Zapraszamy do kupna online wydania drukowanego: