W erze lotniskowców i okrętów podwodnych brezentowy kajak mógł się wydawać konstrukcją zupełnie archaiczną. Mimo to alianckie oddziały specjalne przeprowadziły z jego użyciem szereg zuchwałych akcji, odnosząc zaskakująco liczne sukcesy. Dzieje bojowego użycia kajaka to zarazem pogmatwane i często tragiczne losy wielu nietuzinkowych ludzi, których pasja i upór sprawiły, że w ogóle mógł zaistnieć jako broń.
Unieruchomione w porcie okręty wroga są wymarzonym celem każdej floty. Artyleria nadbrzeżna i różnego typu przeszkody (osadzone na płyciźnie wraki, zagrody minowe, sieci przeciwtorpedowe) sprawiają jednak, że atakowanie osłoniętych kotwicowisk należy do najtrudniejszych zadań. Dążenie do pokonania nad- i podwodnych zapór legło u podstaw wielu nowatorskich rodzajów broni. Przed pojawieniem się lotnictwa, a nawet jeszcze długo potem, za najpewniejszy instrument ataku uchodziły jednostki pływające. Przez cały wiek XIX doskonalono projekt pojazdu podwodnego. Uzbrojone w minę kontaktową kutry dynamitowe – dalecy potomkowie starożytnych łodzi zapalających – zadebiutowały w wojnie rosyjsko-tureckiej 1877–78. Podczas I wojny światowej włoska Regia Marina eksperymentowała z kierowanymi torpedami i szybkimi motorówkami wypełnionymi materiałem wybuchowym. Zmorą baz morskich stali się płetwonurkowie, na tle których zapanowała prawdziwa psychoza…
Skromne początki
U progu kolejnego globalnego konfliktu Brytyjczycy – co może zaskakiwać w przypadku nacji pyszniącej się wojennomorskimi tradycjami – pozostali na tym polu daleko w tyle za swymi adwersarzami. Rodaków Horatio Nelsona wyprzedzili nie tylko Włosi, ale i Japończycy, konstruując miniaturowe okręty podwodne i pilotowane torpedy (kaiteny). Gdy pod wpływem osiągnięć włoskich „ludzi-żab” – mających na koncie m.in. zaminowanie Gibraltaru – wyspiarze zaczęli gorączkowo rozglądać się za czymś podobnym, odkryli, że nie dysponują odpowiednimi technologiami. Prace nad brytyjskimi żywymi torpedami, wzorowanymi zresztą na włoskich, przeciągały się w nieskończoność. Jednym z paradoksów tej historii jest fakt, iż Wielka Brytania już w 1914 roku mogła dysponować flotą lilipucich okrętów podwodnych. Na ironię losu zakrawa, że rodzimy projekt utrącił nie kto inny, jak ówczesny pierwszy lord admiralicji Winston Churchill. Próby aparatów, nazwanych rydwanami (Chariots), rozpoczęły się dopiero latem 1942 roku. Nowa broń wykazywała tak liczne usterki, że zwątpiono w możliwość jej operacyjnego użycia.
Wizja tańszego zamiennika zrodziła się z desperacji. Po serii klęsk w Europie, Afryce Północnej i na Atlantyku Brytyjczycy pilnie potrzebowali sukcesu, by podbudować morale sił zbrojnych i wzmocnić wolę walki zmęczonego społeczeństwa. Przywódcy Albionu wiedzieli jednak, że ich możliwości realnego zaszkodzenia wysiłkowi wojennemu państw Osi są mocno ograniczone. Każdy pomysł, który dałby odrobinę wytchnienia zbierającym cięgi armiom, wydawał się wart ryzyka. Wówczas wypłynęła idea armady napędzanej wiosłami.
Śmiałe koncepcje często rodzą się w wielu miejscach naraz. W tym konkretnym przypadku do autorstwa pretenduje kilku domorosłych wynalazców i zapomnianych geniuszy, jakich nie brakowało w szeregach British Army. Za jednego z ojców kontrowersyjnej idei uchodzi porucznik Roger Courtney (1902–1949). Znany przed wojną grafoman, podróżnik i poszukiwacz Nessie, potwora z Loch Ness, często przechwalał się, jak to, pływając dłubanką po Nilu, polował z dzidą na grubego zwierza. Latem 1940 roku, nudząc się setnie w ośrodku treningowym na wybrzeżu Szkocji, zamęczał przełożonych propozycjami użycia składanych czółen (zwanych w źródłach folbot lub kayak) do wypadów na wrogie terytorium.
Swoje ukochane łupinki uważał za broń bliską ideałowi: niepozorne rozmiary i brak odgłosów śruby pozwalały dyskretnie zbliżyć się do celu – z założenia miał się on nie poruszać, co niwelowało mankament w postaci niewielkiej prędkości – a prostota konstrukcji ułatwiała masową produkcję. Aby przełamać sceptycyzm dowództwa, podpłynął prywatną łódką do zakotwiczonego na rzece Clyde okrętu „Glengyle”, niezauważenie wdrapał się na pokład i zostawił autograf na drzwiach kapitańskiej kajuty. Następnie, ubrany jedynie w kąpielówki, przedefilował przed zebranymi w Inveraray sztabowcami, triumfalnie prezentując pokrowiec zdjęty z okrętowego działa.
Wyczyn ten dał do myślenia komendantowi bazy, admirałowi Theodore’owi Halletowi, który zamiast postawić Courtneya przed sądem zezwolił mu na sformowanie 12-osobowej eksperymentalnej jednostki zwanej początkowo „Sekcją Wiosłową”. Decyzja ta mogła mieć związek ze zmianą wiatrów w Londynie, gdzie nastał właśnie klimat sprzyjający niekonwencjonalnym akcjom. Pełniący od maja 1940 urząd premiera Churchill i nowy dyrektor Połączonych Operacji, admirał Louis Mountbatten, przychylniej niż ich poprzednicy spoglądali na nieszablonowo myślących nonkonformistów. Do działań, jakie ci dwaj planowali – skromnie określonych przez Churchilla „podpaleniem Europy” – potrzebowali dokładnie tego pokroju ludzi.
Na początku 1941 roku Courtney wyruszył z grupą komandosów „Layforce” na Bliski Wschód. Tu połączył siły z kapitanem Nigelem Clogstoun-Willmottem (1910–1992), założycielem tzw. Oddziałów Pilotażowych Operacji Połączonych (Combined Operations Pilotage Parties, COPP). Dawny nawigator na okrętach desantowych Royal Navy specjalizował się w rozpoznaniu rejonów lądowania. Niemający pojęcia o wioślarstwie pedant, abstynent i fanatyk gimnastyki stworzył zadziwiająco zgrany duet z towarzyskim i nie wylewającym za kołnierz Courtneyem. Obaj dokonali wielu nocnych wypadów na okupowane przez Włochów wyspy.
Kajakarze wojskowi nie dysponowali początkowo sprzętem dostosowanym do swoich potrzeb. W pierwszym, naznaczonym improwizacją okresie używano zwykłych sportowych „dwójek”. Ponieważ w wojsku wszystko musi mieć kodową nazwę i numer, zmobilizowane składaki ochrzczono Cockle Mark I. Nazwa ta ma dwuznaczną wymowę. Słowo „cockle” oznacza dosłownie małża, lecz w marynarskim żargonie zwyczajowo określa się tak wszystkie marne łajby.
Złożony kajak docierał w pobliże plaż w luku torpedowym okrętu podwodnego. Dopłynąwszy na wiosłach do brzegu, zwiadowcy wyposażeni w najnowocześniejszy podówczas sprzęt – m.in. urządzenia sygnalizacyjne na podczerwień i wodoodporne pisaki – dokonywali rekonesansu, badając nachylenie gruntu i pobierając próbki podłoża. Tym sposobem Clogstoun-Willmott opracował dokładny „przewodnik” po Morzu Egejskim, stając się pionierem zakrojonych na znacznie większą skalę działań poprzedzających inwazję na Sycylię i lądowanie w Normandii.
Bezgłośna armada
Zastępca Courtneya, porucznik Robert Wilson, był prekursorem innego rodzaju działalności. Pracując w parze z marine Wallym Hughesem, zapoczątkował akcje sabotażowe w Italii. Wkrótce przeszkolono do tego celu resztę oddziału. Jednostka, nosząca obecnie nazwę 1. Special Boat Section (SBS), przeszła trening w Kabrit nad Wielkim Jeziorem Gorzkim w Egipcie, po czym została włączona do bazującej na Malcie 10. Flotylli Okrętów Podwodnych. Rekruci nauczyli się sterować każdego rodzaju krypą, ćwiczyli biegi przełajowe, pływanie i nurkowanie. Kurs obejmował również techniki minerskie i sztukę kamuflażu. Żołnierzy uczono, by w chwili, gdy padnie na nich światło reflektora zastygali w bezruchu – unoszący się bezwładnie kajak wygląda wówczas jak dryfujący pień i przy odrobinie szczęścia może zostać z nim pomylony. Dowiedzieli się też, że nasączone tłuszczem swetry i wełniana bielizna zapewniają pewien stopień wodoodporności. Sekcja operowała z baz w Aleksandrii i La Valetcie, niszcząc infrastrukturę i przerzucając agentów do Włoch oraz na wybrzeże Libii.
Pod koniec 1941 roku schorowany Courtney wrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie zajął się organizacją drugiej sekcji SBS (znanej również jako 101. Special Canoe Troop Commando) przeznaczonej do działań na wybrzeżu Francji. Tymczasem nad jednostkami kajakowymi zbierały się ciemne chmury. Ocena ich działań nie była bynajmniej jednoznaczna. Przebieg dotychczasowych misji potwierdził przydatność lekkiego sprzętu pływającego do zadań zwiadowczo-dywersyjnych. Uznano jednak, że kajak w swej pierwotnej postaci – wywodzącej się wprost z indiańskiego canoe – niezbyt się do tego nadaje. Wiele wypadów zakończyło się bowiem porażką. Kruche łódeczki były wprawdzie trudno wykrywalne – puste wystawały raptem kilkanaście centymetrów nad powierzchnię – lecz wywrotne. Łatwo nabierały wody, a bywało, że rozpadały się przy większej fali. Nie dawały się też przeciągać lądem ani podnieść po załadowaniu. Z powodu ich wad konstrukcyjnych część kajakarzy nigdy nie dotarła do celu. Kilka załóg trafiło do niewoli po utracie wioseł. Inne po prostu zaginęły. Szefostwo Połączonych Operacji nie zamierzało tego dłużej akceptować. Krążyły nawet pogłoski o zamiarach rozwiązania SBS.
Komandosi na francuskim wybrzeżu
Wysiłki brytyjskiego dowództwa skupiały się wówczas na przekształconych w bazy Kriegsmarine portach wzdłuż francuskiego wybrzeża Atlantyku. W marcu 1942 roku zdołano unieruchomić suchy dok w Saint-Nazaire – jedyny w okupowanej Europie zdolny obsługiwać jednostki klasy „Tirpitza” – wbijając się dziobem starego niszczyciela we wrota śluzy. Wkrótce potem różne podległe Londynowi służby zaczęły niezależnie od siebie zastanawiać się nad sposobem zablokowania Bordeaux, skąd operowały łamacze blokady dostarczające III Rzeszy oraz Włochom deficytowe surowce z Dalekiego Wschodu.
Bordeaux jest portem morskim położonym 75 km w głąb lądu. Sama natura nie poskąpiła temu miejscu walorów obronnych. Używane od czasów rzymskich kotwicowisko leży co prawda w sporej odległości od Zatoki Biskajskiej, lecz posiada z nią dogodne połączenie poprzez Żyrondę – szerokie, lejkowate ujście Garonny i Dordogne. Ważną rolę w obronie bazy odgrywały zjawiska pływowe. Samo pokonanie silnych prądów przybrzeżnych było dla lekkich jednostek trudnym zadaniem, nie mówiąc o tym, że cały rejon regularnie patrolowały niemieckie kanonierki. Roundell Cecil Palmer (lord Selborne), minister gospodarki wojennej w rządzie Churchilla, zasugerował zniszczenie przystani wraz ze statkami. Zarówno marynarka, jak i RAF wykluczyły jednak swój udział w ataku. Bordeaux pozostawało poza zasięgiem artylerii okrętowej, a siły powietrzne odmówiły wykonania nalotu, w którym zginęłoby wielu francuskich cywilów. Z tych samych względów pomysł bombardowania oprotestował szef Foreign Office Anthony Eden. Planiści szacowali, że klasyczny desant wymagałby trzech dywizji piechoty – a więc jakichś 40 tys. ludzi – co czyniło tę koncepcję w oczywisty sposób niewykonalną. W lądowaniu pod Dieppe, największej operacji, na jaką w 1942 roku stać było siły Commonwealthu na europejskim teatrze wojny, brało udział 6,5 tys. żołnierzy wojsk lądowych. Wówczas nastąpiło wydarzenie, które zrewolucjonizowało podejście do działań specjalnych w ogóle, a zwalczania żeglugi w szczególności.
Nocą z 11 na 12 kwietnia 1942 roku dwaj członkowie 101. oddziału przeprowadzili rajd na Boulogne, który stał się pierwowzorem wszystkich późniejszych operacji tego typu. Koło północy kapitan Gerald Montanaro wraz z sierżantem Fredem Preecem wpłynęli do miejscowego portu i przyczepili minę magnetyczną (tzw. rzepa) do burty niemieckiego tankowca (Montanaro, inżynier lotniczy, który został saperem, skonstruował uchwyt umożliwiający zakładanie ładunków wybuchowych z pokładu kajaka). Nim zdążyli wrócić na pełne morze, czółno zaczęło przeciekać i było bliskie zatonięcia. Ledwie udało im się dopłynąć do motorówki, którą przebyli kanał. Wykonane nazajutrz zdjęcia rozpoznania lotniczego ukazywały wystającą z wody rufę statku. Przebieg misji – znanej jako Operacja JV – stanowił dobrą ilustrację kłopotów z wczesnym modelem kajaka. Akcja, która uratowała oddziały kajakowe przed całkowitą likwidacją, zwróciła uwagę na ich możliwości, raz jeszcze uwydatniając wszystkie słabe punkty.
Literatura
Breuer W., „Szalone misje II wojny światowej”, Warszawa 2002.
Daroszewski M., „Kriegsmarine 1935–1945”, Poznań 2016.
Holicki W., „»Rydwany« w Palermo”, „Morze – Statki – Okręty” nr 1/2013.
Kazimierczyk B., „Żywe torpedy w porcie w Aleksandrii”, „Żołnierz Polski” nr 4/2000.
Miller R., „Komandosi”, Warszawa 2000.
Oldfield P., „Cockleshell Raid”, Barnsley 2012.
Paterson L., „Desperaci Dönitza. Niemieckie żywe torpedy i bezzałogowe łodzie podwodne”, Warszawa 2008.
Perepeczko A., „Operacja »Łupina orzecha«”, Gdańsk 1969.
Perepeczko A., „Podwodni komandosi”, Gdańsk 1994.
Sparks W., „The last of Cockleshell Heroes”, Barnsley 1992.
Wróbel T., „Rajd małego węża”, „Polska Zbrojna” nr 9/2013.
Artykuł opublikowano w numerze Odkrywca 10 (273) 2021. Każdego, kto chciałby wesprzeć jedyny w Polsce miesięcznik poświęcony skarbom, wojnie i historii, zachęcamy do zakupu tego i przyszłych numerów.
Janusz Lizut
Wrocławianin. Historyk. Miłośnik słowiańskiego Wschodu. Interesuje się historią społeczną, wojskową i polityczną Polski i Europy XX wieku ze szczególnym uwzględnieniem dziejów polskich skrzydeł. Zajmuje się również ilustracją książkową oraz karykaturą.