Kręte ścieżki antycznego skarbu

Udostępnij:

Dla Włochów „Atleta z Fano”, w Kalifornii „Brąz Getty’ego”, świat sztuki nazywa go „Zwycięskim Młodzieńcem”. To tylko trzy z kilku nazw, pod jakimi funkcjonuje wart miliony dolarów posąg. W grudniu 2018 roku przypomniał o nim wyrok włoskiego sądu.

Atleta Z Faro

Przekraczając próg Muzeum Getty’ego, trzeba wiedzieć, że za idealnymi proporcjami jednego z eksponatów kryje się gotowy scenariusz na film. Nie brakuje w nim zaskakujących zwrotów akcji, dużych pieniędzy, swoje miejsce znalazł też spór na najwyższych szczeblach władzy. Reszcie nie ustępują wydarzenia z początku opowieści, czyli niezwykłe odkrycie i dość oryginalne pomysły na przechowanie skarbu. Przekonaliśmy się wielokrotnie, że w kwestii zabezpieczania kosztowności inwencja właściwie nie zna granic i zazwyczaj korzysta z okazji, aby je poszerzyć. Taka szansa przytrafiła się włoskim obywatelom, a wyobraźnia podsunęła im rozwiązania naprawdę zaskakujące.

Z MORSKIEJ PIANY

Gdy wczesnym, letnim świtem 1964 roku trawler „Ferruccio Ferri” wypływał na połów, portowe miasto Fano powoli budziło się do życia. Nic nie zapowiadało, że kolejny dzień na wschodnim wybrzeżu Włoch będzie różnił się czymś od poprzedniego. Myśli załogi i kapitana Romeo Piraniego zaprzątała raczej liczba złowionych ryb, warunki atmosferyczne panujące na morzu oraz miny, które w Adriatyku zalegały jeszcze długo po zakończeniu II wojny światowej. Na pewno żaden z rybaków nie przypuszczał, że przyjdzie mu oglądać sceny niemalże mitologiczne, przypominające narodziny pięknej bogini miłości, wyłaniającej się z morskiej piany. Bo czy nie mieli prawa poczuć się tak choćby przez ułamek sekundy, gdy wyciągając zarzucone sieci, zobaczyli wystającą ponad morskie fale postać? Nawet jeśli ich reakcja daleka była od zachwytu, świat starożytny i tak objawił się w pełnej krasie. Po chwili osłupienia i przerażenia rybacy mogli odetchnąć z ulgą. Na pokładzie okazało się, że to dryfował nie topielec, lecz sporych rozmiarów rzeźba z brązu.

Pracę w tym materiale upodobał sobie Lizyp z Sykionu, artysta tworzący w IV wieku p.n.e. Talent i pracowitość zasłużenie wpisały go w poczet najlepszych rzeźbiarzy starożytnej Grecji, a miejsce po Fidiaszu, Myronie czy Poliklecie zajął tylko ze względu na chronologię – tworzył u schyłku okresu klasycznego, kiedy kanon idealnego piękna i proporcji został już ustalony. Co nie oznacza, że nie mógł podlegać modyfikacjom. Część z nich – wysmuklenie postaci oraz zmniejszenie proporcji głowy w stosunku do reszty ciała, która u Polikleta wynosiła 1 do 7 – to zasługa właśnie Lizypa. Charakterystyczne dla artystów tego czasu były również emocje i stany psychiczne coraz częściej goszczące na twarzach posągów.

Poza tym miejsce w pamięci potomnych Lizyp zapewnił sobie dzięki licznym wizerunkom Aleksandra Wielkiego. Był jego nadwornym rzeźbiarzem, i jeśli wierzyć antycznym przekazom, niezwyciężony władca chciał być uwieczniany tylko przez mistrza z Sykionu. Dokonania Macedończyka miał okazję obserwować wielokrotnie, towarzyszył królowi m.in. podczas wypraw do Azji, Egiptu, na Rodos. Ale do heroicznych przedstawień imperatora zobowiązywał go także wspomniany wcześniej kanon. Nic nie spełniało lepiej jego „wyśrubowanych” założeń niż ciała bogów i wyczyny herosów.

W pracowni Lizypa, który wg Piliniusza stworzył 1500 dzieł, zmieścił się cały grecki świat. Oprócz Aleksandra, Zeusa, Herkulesa wyszły z niej posągi słynnych pisarzy i filozofów. Wśród tego grona nie mogło zabraknąć oczywiście atletów – oni również doskonale wpisywali się w wymogi kanonu. Ich sława docierała do wszystkich zakątków Hellady, a sportowe osiągnięcia utrwalało malarstwo wazowe, posągi i pieśni. Swoją postawą pokazywali przecież, jak w praktyce realizuje się ideał greckiego wychowania, czyli harmonia pięknego ciała i zalet ducha, nad którymi trzeba było jednakowo mocno pracować w drodze do upragnionego sukcesu.

Ta trudna sztuka udała się „Atlecie z Fano”, o czym świadczy wieniec na głowie młodzieńca. Smukła postać, zgodnie z zasadą kontrapostu spoczywająca na prawej nodze, nie pozostawia nam złudzeń, kto jest zwycięzcą. Prezentuje wysportowane ciało w lekkim odchyleniu, stojąc dumnie przed zgromadzoną na zawodach publicznością. Nic dziwnego, atleta właśnie zdobył nie tylko podziw śmiertelników, lecz przede wszystkim przychylność bogów. Bo taki wymiar miały starożytne igrzyska, święto religijne wszystkich Greków, podczas którego sport i sztuka podporządkowane były sacrum. Być może w podobnych okolicznościach – w momencie nakładania wieńca na głowę – zwycięzcę zobaczył artysta, chwilę uwiecznił zaś rzeźbą, która mogła ozdabiać później sanktuarium np. w Olimpii lub Delfach. Liczący 151 cm posąg, autorstwa Lizypa bądź twórcy wywodzącego się z jego szkoły, dziś nie ma stóp. Najprawdopodobniej stracił je za sprawą legionistów, nieostrożnie obchodzących się ze zdobytym łupem, albo w następstwie sztormu, który zatopił statek, wiozący ozdoby do rzymskich willi i ogrodów.

Czy gdyby wiedzieli to wszystko rybacy, oglądający skarb na pokładzie, jego losy potoczyłyby się inaczej? Dalsze poczynania załogi pokazały, że w tym przypadku nie trafiło na pięknoduchów, gotowych godzinami kontemplować antyczną sztukę. Jak przystało na ludzi twardo stąpających po ziemi na znalezisku postanowili zbić interes. Względy estetyczne i argumenty prawne musiały zejść na dalszy plan.

Z RĄK DO RĄK

Romeo Pirani i jego towarzysze od razu zrozumieli, że niewątpliwie mają do czynienia z czymś bardzo wartościowym. Ale nie zamierzali powiadomić o tym lokalnych władz, co nakazywało włoskie prawo. Pod osłoną nocy rybacy przetransportowali okryty sieciami posąg do domu właściciela statku, gdzie w ogrodzie zobaczyło go następnie kilku lokalnych handlarzy. Już na wstępie oferowali kwoty o wysokości do miliona lir, więc załoga utwierdziła się tylko w przekonaniu o wartości znaleziska. Na wypadek gdyby ludzie w mieście zaczęli szeptać, czy ktoś życzliwy udał się na policję, kuzyn Piraniego wywiózł statuę poza miasto, czekając na kupca z prawdziwego zdarzenia. Tymczasem znalazł mu nową kryjówkę. Razem z przyjacielem zakopał posąg… na polu kapusty.

Kiedy miesiąc później zjawił się na miejscu Giacomo Barbetti, musiał sprawiać bardzo dobre wrażenie. Nie dość, że antykwariusz był przygotowany na zapłatę rzędu kilku milionów lir, to na dodatek wyglądał na człowieka, który historię greckiej sztuki opanował do perfekcji. Jak inaczej zinterpretować fakt, że po odkopaniu rzeźby wystarczyło mu dotknięcie nosa, by przypisać ją dłutu Lizypa? Szybki rzut oka na częściowo oczyszczony posąg pozwolił rozpoznać zmiany, jakie wprowadził mistrz z Sykionu? Dobito targu. Załoga otrzymała 3,5 mln lir, co było równowartością kilku domów na włoskiej prowincji, „Zwycięski Młodzieniec” ruszył natomiast w podróż, która zakończy się kilkanaście lat później w Stanach Zjednoczonych.

Dla antycznego skarbu był to dopiero początek tułaczki po różnych miejscach. Przezorny Barbetti wywiózł rzeźbę do znajomego księdza mieszkającego w Gubbio, gdzie stanęła na zakrystii kościoła, owinięta w czerwony aksamit. Pewnie mogłaby przebywać tam dłużej, ale towarzyszący posągowi fetor stawał się coraz bardziej dokuczliwy i zdradziecki. „Młodzieniec” miał jednak szczęście do pomysłowych opiekunów. Ojciec Nagni wymyślił rozwiązanie, które pozbawiło go obydwu zmartwień za jednym zamachem: rzeźba trafiła do łazienki w jego mieszkaniu, a w wannie ze słoną wodą mogła uwolnić się od śmierdzącego, liczącego prawie 2 tys. lat, morskiego osadu. Przy okazji nieruchomy przedstawiciel kultury, która dała nam piękne łaźnie i akwedukty, zakosztował skromnych udogodnień współczesnej cywilizacji.

Do Gubbio rzeźba trafiła, gdy od rybaków odkupił ją Giacomo Barbetti. W mieście ukrywano ją na zakrystii i… w wannie. Fot. Danielac/ Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0

Nie trzeba było długo czekać, by do Gubbio zaczęli ściągać zagraniczni handlarze sztuki. Wokół posągu znowu robiło się głośno. Barbetti musiał działać. Dzień przed wizytą policji, którą poinformował prawdopodobnie jeden z potencjalnych kupców, rzeźba zniknęła z miasta. Gdzie pojechała tym razem? Odpowiedź na pytanie nie jest prosta – do dziś nie wiemy, jak naprawdę opuściła Włochy. Wśród licznych hipotez pojawiła się wersja z samochodem, papierosami przemycanymi do Francji czy statkiem płynącym do Brazylii. Zgodnie z tym ostatnim scenariuszem Barbetti miał pokryć rzeźbę cementem, pozyskanym z rodzinnej fabryki w Gubbio, i w ten sposób wywieźć ją do klasztoru w Ameryce Południowej.

Ślad urwał się na kilka lat, natomiast marszandowi i wspólnikom w 1966 roku postawiono zarzuty. Udało im się jednak uniknąć pobytu w więzieniu, ponieważ zabrakło dowodów przesądzających o popełnieniu przestępstwa.

STAROŻYTNA KALIFORNIA

W 1971 roku rzeźba „wypłynęła” w Londynie. Choć przez lata wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, to właśnie na Wyspach losy posągu skrzyżowały się z trzema postaciami, które zdecydowały o jego przyszłości. Pierwszą z nich był Heinz Herzer, niemiecki handlarz i kolekcjoner sztuki. Był członkiem Artemis – konsorcjum z siedzibą w Luksemburgu, które kupiło rzeźbę za 700 tys. dolarów. Przy okazji warto dodać, że najprawdopodobniej powstało właśnie w tym celu. Po ściągnięciu posągu do Monachium Herzer przeprowadził szereg prac, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia. Rzeźba została oczyszczona z pokrywających ją skorupiaków, prześwietlona wewnątrz i po raz drugi poddana kąpieli. Tym razem brąz zanurzono w roztworze chemicznym, aby zatrzymać korozję. Dodatkowo przebadano „Atletę” za pomocą datowania radiowęglowego. Po wielu profesjonalnych zabiegach Niemiec doszedł do tych samych wniosków co włoski antykwariusz na polu kapusty. Ostatnim zadaniem, jakie stanęło przed Herzerem, było zdobycie fachowej ekspertyzy, potwierdzającej badania w pracowni.

Nikt nie nadawał się do tego zadania lepiej niż Bernard Ashmole. Brytyjski archeolog i historyk, niekwestionowany autorytet naukowy, w latach 1939-1956 kustosz zbiorów starożytnych w British Museum nie miał wątpliwości, że zdjęcia, które przesłał mu niemiecki handlarz, przedstawiają arcydzieło. Nie wykluczał, że wskazania na Lizypa są trafione. Poza tym Ashmole w kwestii sztuki doradzał osobie, która mogła być zainteresowana zakupem posągu. Przesyłkę z Monachium postanowił pokazać naftowemu gigantowi, jednemu z najbogatszych ludzi na świecie. Profesor trafił pod właściwy adres.

J.P. Getty, około 1944 roku. Choć skrupulatnie planował wygląd nowej siedziby dla swojej kolekcji, nigdy jej nie odwiedził. Fot. Sailko / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0

Jean Paul Getty, bo o nim mowa, sztukę różnych kultur i okresów kolekcjonował od lat, ale to starożytność zajęła szczególne miejsce w jego zbiorach. Ze światem antycznym łączyła go więź wyjątkowa: podobno bez problemu potrafił wymienić kolejno panujących cesarzy, nie miał oporów, by swoje naftowe imperium porównywać do potęgi Cesarstwa Rzymskiego, wierzył też, że jest reinkarnacją Hadriana, cesarza znanego z zamiłowania do kultury, i jak pisał we wspomnieniach, chciał go naśladować najlepiej, jak tylko się da. Sprowadzenie jego wieloletniej pasji do fanaberii człowieka zepsutego pieniędzmi byłoby jednak zbyt proste. Ten łatwy obrazek dodatkowo psuje testament Jean Paula, w którym nie podzielił fortuny między liczną rodzinę i kochanki. Zgodnie z jego ostatnią wolą prawie 700 mln dolarów trafiło do Muzeum Getty’ego, które w 1974 roku, dwa lata przed śmiercią sponsora, otworzyło w Malibu nową siedzibę. Nie tylko za sprawą ogromnych pieniędzy w Kalifornii powstało wtedy miejsce, jakiego świat sztuki dotąd nie widział. Getty Villa miała prezentować starożytne zabytki w ich naturalnym otoczeniu i zwiedzających przenieść w czasie do początków naszej ery. To zrekonstruowana Willa Papirusów z Herkulanum, czyli słynna rzymska posiadłość, którą spod popiołów Wezuwiusza odkopano w XVIII wieku. Idealne miejsce, by w ogrodzie pełnym śródziemnomorskich kwiatów i ziół, w cieniu oliwnych drzew odpoczywał antyczny sportowiec.

BATALIA PRAWNA

W 1977 roku muzeum pozyskało posąg za niecałe 4 mln dolarów. Wraz z przeprowadzką za ocean rzeźba otrzymała nową nazwę. W Kalifornii stała się „Brązem Getty’ego”, honorując tym samym fundatora. Zakup poprzedziły długie negocjacje, których nie ułatwiało sławne skąpstwo milionera, a jednym z kluczowych punktów w rozmowach były kwestie prawne. Getty na rynku kolekcjonerskim działał od lat, żądał więc od Herzera i Artemis zapewnienia, że zabytek został pozyskany legalnie oraz pięcioletniej gwarancji zwrotu pieniędzy, gdyby roszczenia zgłosiły Włochy lub inny rząd. Jakby przeczuwał, że oprócz zachwytów nad urodą posągu następne kilkadziesiąt lat wypełni seria oskarżeń, odwołań i kolejnych procesów. Cała sprawa przypominać może rollercoaster: generalnie wiemy, czego się spodziewać, ale prześledzenie jej w szczegółach i tak przyprawia o zawrót głowy. Mimo wszystko warto poznać stanowiska obydwu stron, ponieważ batalia o prawa do rzeźby powoli urasta do rangi symbolu.

Pierwszy wagonik orzeczniczej kolejki wystartował pod koniec lat 60., kiedy uniewinnieni zostali Barbetti i jego wspólnicy. Sąd pierwszej instancji wskazał wówczas, że nie ma wystarczających dowodów umożliwiających skazanie któregokolwiek z podejrzanych. Bez wiedzy o tym, gdzie się znajduje, i możliwości przebadania posągu, nie mógł ocenić jego artystycznej i historycznej wartości. A tym samym rozstrzygnąć, na czyim terytorium został odnaleziony i do kogo ostatecznie należy zabytek. Sąd Najwyższy skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia, Sąd Apelacyjny zwolnił ostatecznie podejrzanych. To moment istotny z dwóch powodów.

Po pierwsze pokazuje, gdzie przebiega jedna z linii sporu. Teoretycznie wraki zalegające na wodach międzynarodowych, i także znajdujące się w nich zabytki, należą do tego, kto pierwszy je odkrył. W praktyce często okazuje się, że nie jest to jednak takie proste – po skarby odnajdywane na morskim dnie szybko zgłasza się kilku chętnych. Podobnie jest w przypadku rzeźby Lizypa, ponieważ nikomu nie udało się ustalić dokładnego miejsca wyłowienia skarbu. W swoich zeznaniach gubili się sami rybacy, podając odległości od kilku do kilkudziesięciu mil morskich od włoskiego wybrzeża.

Po drugie na rozstrzygnięcie z 1968 roku chętnie powołują się kolejni przedstawiciele kalifornijskiego muzeum. Konsekwentnie utrzymują, że posąg został odnaleziony na wodach międzynarodowych, a muzeum nabyło go dziewięć lat po wyroku Sądu Najwyższego. Nie widzą zatem powodu, by zwracać zabytek, który został legalnie kupiony w Londynie. Poza tym fakt, że przypadkowego odkrycia po 2 tys. lat dokonali obywatele Włoch, o niczym nie przesądza. Związek rzeźby z państwem włoskim, ich zdaniem, był incydentalny. Stąd już niedaleko do zarzutów, że podobnym roszczeniom przyświeca przede wszystkim interes narodowy, natomiast sztuka – która w przekonaniu Amerykanów jest dziedzictwem całej ludzkości – służy do zbijania kapitału politycznego na własnym podwórku.

Co na to strona przeciwna? Twierdzi, że „Atleta z Fano” jest własnością państwa włoskiego. Swoje stanowisko opiera na założeniu, że zabytek, którego odkrycie powinno być w pierwszej kolejności zgłoszone odpowiednim władzom, z terytorium Włoch został wywieziony nielegalnie. Świadczy o tym szereg działań podejmowanych najpierw przez rybaków, później Barbettiego, obliczonych na uzyskanie korzyści majątkowych. W tej kwestii warto przywołać ustawę nr 1089 z 1 czerwca 1939 roku, która reguluje ochronę zabytków w prawie włoskim. Według jej nowelizacji z 1972 roku wywóz zabytków za granicę jest zabroniony w przypadku, gdy prowadzi do uszczerbku w dziedzictwie historycznym i kulturalnym Włoch. Trudno wyobrazić sobie, że za ewidentną stratę nie uznano by dzieła sztuki, stworzonego między 300 a 100 rokiem p.n.e., którego autorem był być może sam Lizyp, i bardzo możliwe, że to jedyny ocalały brąz z blisko 1500 prac artysty.

Po stronie włoskiej też są emocje. Chłodny posąg z brązu staje się bliższy ludziom, gdy tylko spór opuszcza sądowe korytarze. Mocno przywiązani do „Atlety” okazali się mieszkańcy Fano, którzy pod petycją wzywającą do jego zwrotu złożyli 8 tys. podpisów. Mówiąc wprost – choć czują się jakby ktoś pozbawił ich najcenniejszego skarbu, zapominają przy okazji, że uczucie przywiązania narodziło się w momencie, gdy świat obiegła wiadomość o zawrotnej cenie posągu. O rzeźbie i jej wielkim znaczeniu dla włoskiego dziedzictwa wielokrotnie wypowiadali się także politycy, najczęściej z resortu kultury.

Przez ostatnie kilkadziesiąt lat strony spotykały się na salach sądowych wielokrotnie, lecz postępowania zwykle kończyły się odwołaniem strony amerykańskiej i kierowaniem sprawy do ponownego rozpatrzenia. Pierwsze formalne roszczenia państwo włoskie zgłosiło w 1989 roku, natomiast ostatnia odsłona sporu miała miejsce prawie 30 lat później. W czerwcu 2018 roku sąd w Pesaro wydał blisko 50-stronicowe orzeczenie, które można podsumować następująco: należy skonfiskować posąg, gdziekolwiek się on znajduje. Kilka miesięcy później, w grudniu włoski Sąd Najwyższy odrzucił kolejną apelację muzeum.

Czy „Zwycięski Młodzieniec” wróci kiedyś do Włoch? Trudno powiedzieć. Ale szlaki ma już przetarte. Największe amerykańskie muzea zwróciły wiele zabytków, a droga powrotu zza oceanu nie prowadziła tylko do Włoch i Grecji. Choć z antycznymi zabytkami to te dwa kraje kojarzą się nam najbardziej, starożytności z powodzeniem odzyskiwał Afganistan, Meksyk, Turcja czy Kambodża. Listę roszczeń można by wydłużyć o kolejne państwa, bo lista uchybień po stronie amerykańskich placówek – często na pograniczu bądź wprost łamiących prawo – nie należy do najkrótszych.

W całej sprawie niekwestionowane pozostaje tylko zwycięstwo antycznego młodzieńca. Wypada mieć jednak nadzieję, że i współcześnie zwyciężą wartości tak wysoko stawiane w świecie starożytnym.

WYBRANA LITERATURA:

Redaktor "Odkrywcy" | 71 329 71 85 | redakcja@odk.pl

Z wykształcenia historyk. Kontakty z Czytelnikami uważa za najciekawszy z redakcyjnych obowiązków. Czeka na Wasze zgłoszenia, odkrycia i historie skarbowe.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

css.php