W 5 minut przekonasz się, czy warto poświęcić kilka-kilkanaście wieczorów na książkę (396 stron), której tematem jest medialna wrzawa przełomu lat 40. i 50. XX wieku na temat latających talerzy.
Z obawą rozpocząłem lekturę. Wychowany zostałem w domu, w którym w wiele wierzono, ale nigdy nie były to latające spodki. Szybko obawa zamieniła się w zainteresowanie, a nawet zaintrygowanie. Bartosz Rdułtowski bowiem zręcznie porusza się w strefie, w której wystarczy zrobić jeden błędny krok, w efekcie którego my czytelnicy zgubimy rozeznanie w tym, co jest prawdą, brednią, a co legendą lub co jeszcze trzeba sprawdzić i zbadać. Co więcej, autor książki nie jest niewolnikiem jakiejś kanonicznej i ustalonej narracji, w której blasku (lub cieniu) można błyszczeć lub się ze strachu ukryć. Jako autor nie będzie bowiem nigdy najpewniej uważany za członka „bandy historyków”, jak i nigdy nie przygarnie go do swojego grona „banda ufologów” lub inni od teorii spiskowych. Uwolniony od ciężaru takich społecznych zobowiązań i wszelkich stereotypów podąża za tropem ulotnym, mylącym, ale… tropem. I pozwala mu to na dostrzeżenie… ZAGADEK tam, gdzie inni nawet nie zechcą się pochylić nad tematem, bo rzekomo temat latających spodków jest taki niepoważny.
I żeby było jasne. Nie jest to książka np. o socjologicznych czy psychologicznych fundamentach teorii spiskowych, co – przy licznej literaturze na ten temat – pozwoliłoby Bartoszowi Rdułtowskiemu grać dowolną melodię na każdej stronie książki jak ulicznemu grajkowi, starającemu się przyciągnąć uwagę przechodniów. Tu chodzi o jedno: o śledztwo na temat spodków latających. I tego autor się trzyma konsekwentnie i wybija tę jedną melodię na warczącym bębnie, sam nie dając sobie możliwości skoków w swobodne dygresje.
Książka przenosi nas w medialny świat końca lat 40. XX wieku i roku 1950. Właśnie wtedy ruszyła kula śnieżna prasowych artykułów o latających spodkach. Śledzimy ich treść nie tylko skrupulatnie (czasem ma się wrażenie, że aż za skrupulatnie), ale i poznajemy zależności między poszczególnymi artykułami. Autor wskazuje nam wątki wspólne tych artykułów, wyraźne inspiracje, ale także wątki zupełnie oryginalne, niepowtarzalne, niekontynuowane i już dawno zapomniane.
Dominującym w nich trendem jest powolne, ale systematyczne przestawianie wyobraźni ludzkiej na przekonanie, że nie mamy do czynienia z obcą cywilizacją, ale wytworami ziemskimi, stworzonymi przez nas samych. Przez kogo konkretnie? Mimo początkowych wahań i różnic międzynarodowa medialna machina przyzwyczajała czytelników do takich ustaleń, w których bardzo ważną rolę pełniła nieistniejąca już III Rzesza. Ten wątek wyraźnie rozgałęzia się na dwie najważniejsze hipotezy. Pierwsza – Amerykanie po zdobyciu planów lub prototypów niemieckich doprowadzili je do końca i teraz testują. Druga – to działalność ocalałych nazistów, przebywających w Himalajach czy Antarktydzie, gotowych ponownie przejąć władzę nad światem.
I tu się zatrzymajmy. Wielu w tej chwili może wzruszyć ramionami i oświadczyć słowami: „no tak, jednak fantazje”. Chwileczkę. Tak jak wcześniej napisałem Bartosz Rdułtowski zręcznie porusza się pomiędzy prawdą, brednią, a legendą. Jest świadom wszystkich zagrożeń, jakie na niego czyhają. Pozwólmy sobie przy tym na odległe czasowo porównanie… Rdułtowski jest nieco w sytuacji słuchacza, który gdzieś w XVII-wiecznej tawernie słucha fascynujących opowiadań marynarzy o potworach morskich. W sensie zawładnięcia wyobraźnią ludzką były one dokładnie tym samym, co XX-wieczne opowieści o latających spodkach. Gwarantowały nie tylko emocje, ale poczucie, że świat cały czas nie jest do końca opowiedziany i zbadany, że wciąż nie poddaje się całkowitemu wyjaśnieniu. Jednak Bartosz Rdułtowski nie jest naiwnym majtkiem z tawerny, który z rozdziawionymi ustami słucha tych, którzy z dalekich wypraw wrócili, choć – przyznajmy – potrafi cierpliwie wysłuchiwać różnych nieprawdopodobieństw. Zbiera skrupulatnie wiele różnych fantomów, przebiera je i… nie wszystko okazuje się fantazją.
Tak jak fascynujący egipski wątek latających spodków, pochodzący z archiwów wynalazcy Camille’a Mansoura Shakoura, a powiązany z laboratorium Eiffla. Wbrew wszystkiemu pojawiają się poszlaki (może nie od razu fakty), że pewne obiekty o kształcie spodka były testowane przez Francuzów w… 1925 roku. Prezentujemy go poniżej.
Fascynujący jest również wątek w dziale „Sekrety francuskiego konstruktora”. W wielkim skrócie: niejaki anonimowy kuzyn Jeana Mermoza (znanego francuskiego pilota) we wrześniu 1949 roku oświadczył, że jest twórcą latającego spodka, którego zarysy powstały w 1933 roku. I w tym 1949 roku oznajmia, że tym projektem interesuje się również niejaki Rene Couzinet, który w latach 50… rzeczywiście stał się znanym projektantem latających spodków. Bez wątpienia ten wątek wymaga dalszych badań i wyjaśnień. Model stworzy przez Rene Couzinet prezentujemy poniżej
Wróćmy teraz do naszego porównania z XVII-wieczną tawerną. Przecież bajki o legendarnym świecie potworów morskich czy kartograficzne fantazjowania o lądach, których nigdy nie odnaleziono, wbrew pozorom nie poszły na marne. Barwne opowieści kusiły śmiałków, a żaglowce podczas rejsów odkrywały wiele innych realnie istniejących lądów czy zwierząt. Czy tak samo jest w raporcie „V-7”? Tutaj urywam i zapraszam do książki.
Świat romantycznych konstruktorów
Jest to również pewien romantyczny moment w historii maszyn latających. Wtedy jeszcze wierzono, że jeden genialny konstruktor upora się z najbardziej skomplikowanym projektem latającym, a projektowy sukces nie jest efektem prac tzw. bezdusznej korporacji z tzw. krępującymi procedurami, budżetem etc. Za kilka lat przekonanie, że ów jeden „Kolumb” z jakąś garstką jest w stanie stworzyć to, czego świat nie widział, bezpowrotnie minie. Oglądamy zatem zdjęcia lub projekty spodków w latach 40. i 50. XX, ale także ich prawdziwych lub rzekomych twórców, którzy w kapeluszach i z papierosem prezentują się odważnie do flasha aparatu. To świat elegancki, pachnący tytoniem i nieprzewidywalny, świat „geniuszy” krzyczących: „To ja, to ja wymyśliłem latające spodki”. Nigdy później okrzyk „to ja!” nie będzie już tak wiarygodny jak wtedy. Dodajmy, korzystając z okazji, że wielu z dzisiejszych pasjonatów historii o tym nie wie, że epoka romantyczna w poszukiwaniach była i… minęła, jednak gorliwe naśladowanie nieco epigońskiej postawy „To ja! To ja!” ma się wciąż dobrze, ale pobrzmiewa w XXI wieku cokolwiek żałośnie.
Książka nie dla wszystkich
Na pewno nie jest to książka dla tych, którzy pragną w 10 wieczorów nabyć wiedzy, którą zabłysną u cioci na imieninach albo na eksploratorskich zlotach. Nie ma tu efektownych hipotez i jeszcze bardziej fajnych tez. Jest żmudne śledztwo dziennikarskie, które nie dba o blichtr i klikalność czy zasięgi. Nie jest to również książka dla tych, których czytanie męczy – darujcie sobie od razu, bo tutaj was czeka sporo nazwisk, sporo danych technicznych, wiele wątków niedokończonych. Jeśli chcecie mieć książkowy fast food – to ta pozycja raczej jest złym adresem.
Bez wątpienia jest to książka dla tych, którzy przeszli chorobę dziecięcą wszelkich teorii spiskowych, dojrzeli i chcą się zmierzyć z rzeczywistością lat 40. i 50. XX wieku w aspekcie dziwnych obiektów latających, dla tych, którzy wiedzą, że selekcja między „niewiarygodne” i „wiarygodne” często ważona jest gramowymi blaszkami na superczułej wadze. I to bez względu na to, czy temat wygląda jakoby „poważnie” czy jakoby „niepoważnie”.
Wydanie
Książka została zamknięta w miękkiej okładce, najzupełniej wystarczającej do tego typu publikacji. Jak zwykle w 99% książek będę narzekał na zbyt wąski margines boczny, górny i dolny – uniemożliwiający robienie notatek, ale to już moja przypadłość indywidualna. Dobry skład: tam gdzie ma być inicjał – jest, wcięcie – również jest. Żadna strona nie zaczyna się i nie kończy pojedynczym wersem akapitu, zawsze są co najmniej dwa wersy, jednak – szkoda – wyrazy są dzielone między stronami. Przy tej długości wersu postawiłbym również na maksymalnie dwa przeniesienia z rzędu, a zdarzają się nawet cztery – niepotrzebnie. Wyliczenia nie są wykonane ze wcięciem.
Szkoda, że książka nie ma indeksu nazwisk i miejsc (choć ten ostatni indeks to dzisiaj rzadkość).
FILMY O SPODKACH LATAJĄCYCH.
Od tej epoki minęło już 70 i więcej lat. Niech te trzy krótkie filmy pomaga nam wspólnie zrozumieć ówczesne emocje, jakie towarzyszyły latającym talerzom.
Poniżej 14-letni Jeremy Coles (1950) nakręca śmigło w modelu „Latającą spodek”. Statek startuje, kontrolowany przez Jeremy’ego, który kieruje nim dwoma długimi drutami, jak latawiec. Ta dziecięca zabawa jest odzwierciedleniem tego, czym dla współczesnych wówczas ludzi był fenomen „latających talerzy”.
Poniżej utwór Billy Lee Riley „Flyin’ Saucers Rock 'n’ Roll” – początki rock’n’rolla zostały połączone z wiadomościami o latających talerzach (koniecznie z dźwiękiem).
Poniżej fragment filmu science fiction z 1950 roku o kosmitach wychowujących zombie z grobu. Samochód podróżuje autostradą, gdy UFO unoszą się nad miastem. W gazetach drukowanych nagłówek brzmi „Spodki widziane nad Hollywood”. Latające spodki unoszą się nad budynkiem CBS…. Takie klimaty były w latach 40. i 50 XX wieku.
Książkę można zakupić m.in. w Księgarni Odkrywcy. Natomiast w poniższym numerze ukazał się artykuł będący fragmentem recenzowanej książki pod tytułem „Niemieckie talerze latające”.
Jak zawsze nasz numer można znaleźć w każdym salonie Empik, Inmedio, Garmond, Relay, Ruch. Numery można również zdobyć w postaci e-wydania w serwisie e-Kiosk.pl.
Redaktor naczelny czasopisma "Odkrywca"