Złoto Wrocławia – mityczny depozyt, którego nigdy nikt nie widział. Herbert Klose – intrygująca persona, która odegrała niebagatelną rolę w historii skarbu. I kilka nowych ustaleń, które są prawdziwym zaskoczeniem.
Wybaczyć muszą Ci Czytelnicy, którzy historii Złota Wrocławia czy Herberta Klose dobrze nie znają, ponieważ – niestety – nie zajmę się dogłębną analizą tych tematów, jedynie – dla lepszego zrozumienia – je nakreślę. Trzon legendy o Złocie Wrocławia stanowi pogląd, jakoby w 1944 roku władze Breslau nakazały zabezpieczyć mieszkańcom wszelkie cenne rzeczy i kosztowności, a lokalne banki zobowiązano do zdeponowania zapasów złota. Cały zbiór miał zostać zapakowany w skrzynie i wywieziony z miasta w kierunku Sudetów. Transport miał być eskortowany przez oddział SS, a miejsce ukrycia depozytu znane było tylko kilku wybranym osobom. Jedną z nich miał być rzekomo Herbert Klose, kapitan wrocławskiej policji, który po wojnie osiadł w dolnośląskiej wsi Sędziszowa.
KLOSE W PIGUŁCE
Klose znalazł się w zainteresowaniu polskich służb bezpieczeństwa po raz pierwszy na początku lat 50. XX wieku, kiedy to prowadzono przeciwko niemu operację o kryptonimie „Baza”, z przerwami aż do 1965 roku. Powrócono do sprawy w 1972 roku, kiedy Klosem zainteresowali się dziennikarze, by ostatecznie zamknąć postępowanie w 1977 roku. Chociaż Klose zmieniał zeznania, mieszał fakty, przyznał się nawet do drobnych występków i prowadził dziwną grę z oficerami, to nigdy nie udowodniono jego udziału w operacji ukrycia Złota Wrocławia. Od końca lat 70. mieszkał z rodziną w Sędziszowej, pracował na swoim skromnym gospodarstwie, dorabiał jako weterynarz, nie będąc niepokojony przez władze, a jedynie od czasu do czasu przez ciekawskich dziennikarzy.
Życiorys i śledztwo w sprawie Klosego opisane były w licznych publikacjach. W 2004 roku Łukasz Orlicki przeanalizował na łamach „Odkrywcy” operację służb pod kryptonimem „Baza”, w której oficerowie przez prowokacje, analizę dokumentów i werbunku współpracowników próbowali rozpracować Klosego. Cytując go, „główny bohater legendy wrocławskiego złota na swój temat w większości kłamał, kręcił i kluczył. Ilość podanych przez niego, a wykluczających się wzajemnie fragmentów życiorysu, jest imponująca”. Mogłoby się wydawać, że służby miały go przez to na widelcu, ale w zaskakujący sposób UB najwyraźniej nie dała sobie rady z rolnikiem z Sędziszowej, a jej działania można nawet w niektórych momentach ocenić jako mocno nieudolne. To przyczyniło się do powstania szeregu spekulacji i hipotez dotyczących miejsca ukrycia legendarnego depozytu i roli samego Klose.
W 2019 roku ukazała się książka Roberta Kudelskiego „Złoto Wrocławia – narodziny legendy”, autora dobrze znanego czytelnikom „Odkrywcy”. Choć sam podtytuł zdradza nam ostateczne ustalenia autora, to w środku znajdziemy przytoczone chyba wszystkie (?) znane protokoły i przesłuchania Herberta Klose oraz osób na niego donoszących, od pierwszego etapu z lat 50., przez spotkanie z dziennikarzami w latach 70., akcję „Wartownik”, aż do zamknięcia sprawy. Kudelski opisuje także na podstawie źródeł poszukiwania skarbów przez służby państwa i wojsko w Sudetach, a dopięciem całości są ostatnie rozdziały, gdzie Robert mierzy się z mitami i faktami o akcji zbierania depozytów w Festung Breslau. Przeczytałem całość w kilka dni, kreśląc obrazoburczo ołówkiem intrygujące mnie fragmenty i postanowiłem pojechać do Sędziszowej – w rejon, z którego wyrastają notabene moje rodzinne korzenie. Wcześniej jednak musiałem raz jeszcze obejrzeć
KAPITAN ODWRACA WZROK
Mężczyzna wychodzi przez drzwi stodoły ubrany w białą koszulę i garnitur. Podchodzi do płotu, z którego zabiera piłę i wchodzi do budynku naprzeciw. Zmiana ujęcia: widzimy w przybliżeniu twarz Klosego, siedzi na krześle w pokoju swojego domu. Nie patrzy w obiektyw kamery, oczy uciekają na lewo, na prawo, potem w stronę rozmówcy.
– Pan był oficerem milicji niemieckiej w stopniu kapitana? – słychać zza kadru.
– Nie, milicji nie – odpowiada bez zastanowienia. – Kapitanem wojska. Wehrmachtu.
Te ujęcia to fragment reportażu Dionizego Sidorskiego i Adama Wielowieyskiego „Kim jesteś Kapitanie?” z 1970 roku, nagrania, które nigdy nie zostało oficjalnie zaprezentowane na antenie telewizji. Przygotowanie materiału, zrealizowanego w ciągu zaledwie trzech dni, podczas których dziennikarze odwiedzają Klosego w jego rodzinnej miejscowości i nawiązują do jego zeznań z 1953 roku, wspierane było czynnie – według ustaleń Roberta Kudelskiego – przez wrocławską delegaturę Służby Bezpieczeństwa. Z Sidorskim współpracował major Henryk Kol (występuje w filmie w ciemnych okularach), a następnie major Stanisław Siorek, który interesował się zasobami ukrytymi na Dolnym Śląsku, zarówno służbowo, jak i prywatnie. Sam 30-minutowy film doczekał się wielu komentarzy i interpretacji. Czy Klose… kłamie? Są osoby przekonane, że na pewno tak: świadczyć o tym mają typowe oznaki konfabulacji jak mimika twarzy, zmiany tematu, zasłanianie się niepamięcią (kilka razy wypowiadane „trudno mi powiedzieć”). Czy „Kapitan” był przebiegłym oficerem Wehrmachtu, który ukrywał prawdę, czy też zwykłym, poczciwym rolnikiem z dolnośląskiej wsi, który nie byłby w stanie tej prawdy zataić? Oglądam uważnie czarno-biały reportaż i robię co chwila stop-klatki. Drukuję twarz Klosego, widok jego gospodarstwa, inne detale. Na miejscu wciąż powinna mieszkać jego rodzina. Może oni powiedzą mi coś więcej?
WNUCZKA I CÓRKI EDWARDA
Przyjeżdżam do Sędziszowej. Wieś jest na tyle mała, że wszyscy wszystkich znają, więc z łatwością przychodzi mi uzyskać pierwsze informacje.
– Herbert Klose? Pewnie, że znam – opowiada mi Pan Łukasz, którego spotykam przy budynku dawnej stacji kolejowej. Wyciąga rękę. – Jego dom jest, o, tam.
– Żyją jeszcze dwie jego córki – wspomina starsza pani, która przechodzi z zakupami. – Nie wiem, czy będą chciały z Panem rozmawiać. Są nieufne, a niektórzy ludzie bywają wścibscy. Gdzie jest pochowany? Nie wie Pan? Na cmentarzu pod Świerzawą, bo my tu nie mamy swojego cmentarza. Nie, nie wiem dokładnie gdzie.
Przechodzę mostem nad Kaczawą i idę w kierunku zabudowań należących do „Kapitana”. Zerkam dyskretnie na moje wydrukowane stop-klatki z reportażu Sidorskiego. Coś tu się nie zgadza, choć budynek na pierwszy rzut oka podobny… Podnoszę kartkę pod światło… Ha! Film-reportaż, który oglądałem jest… odwrócony, przynajmniej w znacznej części. To, co na nim widzimy, trzeba oglądać w lustrzanym odbiciu. Teraz spoglądam na okolice „na żywo” i już widzę, z których drzwi wychodził Klose, i gdzie wchodził z piłą; jakbym przeniósł się w czasie. To jednak nie koniec zaskoczeń. Naciskam dzwonek, otwierają się drzwi i… zastygam zdumiony. Te same oczy, te same usta, podobieństwo jest ogromne. Przedstawiam się mocno zaskoczony, a dziewczyna wychodzi na ganek.
– Jestem wnuczką, nazywam się Mariola O. (nie publikuję celowo danych osobowych ani innych szczegółów z życia rodziny Klosego – dop. KK). Moja Mama nazywała się B.O., mieszka tu, ale jest teraz za granicą. A tutaj, za płotem, ciocia G., druga córka dziadka.
– Czyli pan Herbert miał dwie córki?
Wnuczka marszczy brwi i przekrzywia głowę ze zdziwienia.
– Herbert? Dziadek nazywał się… Edward.
Teraz już razem stoimy i patrzymy na siebie ze zdziwieniem.
– Edward?
– No jasne – przytakuje wnuczka. – Byłam wprawdzie mała, ale doskonale go pamiętam. Brał mnie często na kolana, bo chciałam zawsze do dziadka Edzia.
Zaskakująca informacja, więc ciągnę za język. Okazuje się, że dziadek rzeczywiście używał imienia Herbert, ale „dobrzy znajomi i bliscy mówili na niego od zawsze Edward”. Zaznaczam, że oficjalne opracowania nie wspominają w ogóle o tym imieniu, nie ma go też w żadnym dokumencie z przesłuchań, ale panna wnuczka nie wie, dlaczego tak jest.
– W latach 90. przyjeżdżali jeszcze dziennikarze i jakaś telewizja – wspomina. – Ale jakoś nikt o te imię nie pytał i nie drążył. Potem przestali przyjeżdżać. Dziadek miał już tego wszystkiego dosyć, denerwował się tym zamieszaniem, pytaniami o skarby i nie chciał o tym rozmawiać. Od córek też pan się za wiele nie dowie.
– Dziadek zmarł tutaj, w Sędziszowej? – dopytuję.
– Nie, w Niemczech – odpowiada wnuczka. – Wyjechał tam do rodziny, nie wiem dokładnie gdzie. Ale jego ciało sprowadzono potem tutaj, do Polski. Tu było jego miejsce.
Wypytuję o miejsce pochówku, a wnuczka bierze mój notes i szkicuje plan cmentarza i alejkę, gdzie mogę znaleźć jego nagrobek. Gawędzimy jeszcze około kwadransa, a ja – rozkojarzony niecodzienną sytuacją – nie zadaję wszystkich ważnych pytań. Jeszcze tego samego dnia wrócę dopytać wnuczkę o parę szczegółów i porozmawiać z córką G. Odmawia jednak udzielenia wywiadu.
Prosto z Sędziszowej jadę na cmentarz, myśląc po drodze, że może Klose miał tylko rodzaj przezwiska, ulubionego imienia, którym ktoś go „ochrzcił”. Przecież inne imię oznacza inne możliwości kwerendy, szukania świadków i tym podobne. Z łatwością odnajduję zrobiony z czarnego marmuru grób. Jednak… Edward, nie Herbert. Data urodzenia: 1919, data śmierci: 1996. We wspólnym grobie leży także żona Gerda i syn Wolfgang, który zginął w maju 1981 roku w tragicznych okolicznościach. Nieco później sprawdzam dokumenty i dowiaduję się, że Klose do 2010 roku pochowany był w grobie obok, razem z rodzicami Emmą i Robertem. Wtedy także na płycie napisane miał „Edward”.
Piszę do Roberta Kudelskiego, autora książki o Złocie Wrocławia. Odpisuje mi, że nie wiedział, że Klose posługiwał się innym imieniem, ale że rodzina mogła tak napisać „ze względu na jego przeszłość”. Uznaję, że to bardzo dziwna okoliczność.
GÓRA ZŁOTA
Wróćmy do Złota Wrocławia. Jednym z potencjalnych miejsc jego ukrycia miała być góra Wielisławka (niem. Willenberg), która góruje nad Sędziszową. Podczas operacji służb przeciwko Herbertowi/Edwardowi Klose kilka razy pojawiły się ciekawe informacje o tym miejscu i depozytach. W 1952 roku informator „Mazurek” dostarczył informację, jakoby skarby z banków miały być złożone „w stodole Klosego”, a stamtąd przeniesione „do dawnej kopalni złota pod Willenbergiem”. Miał się tego dowiedzieć od tego ostatniego, czyli od „Kapitana”. Podobną relację przekazał Rudolf Kolbe, pracownik Klosego, który zeznał, że „w górze są duże lochy, gdzie Niemcy pod koniec wojny magazynowali sprzęt wojskowy i broń”. Zainspirowany przez oficera prowadzącego Kolbe rozpytał o to Klosego, który odpowiedział mu, że „nie wie jak dostać się do góry Willenberg, a tam jest dużo broni. Wejścia nie pamięta, bo zna je jedynie z planów, które są zakopane we Wrocławiu”.
Klosego zapytano osobiście o to konkretne zdarzenie podczas przesłuchania w styczniu 1953 roku. Stwierdził on, że okolice Sędziszowej poznał, jeżdżąc do przyszłej żony Gerdy w 1944 roku. Kiedy poszukiwano potencjalnych miejsc ukrycia depozytów, miał wskazać właśnie Wielisławkę i pobliską górę Ostrzycę. Opisywał, że jedno z wejść do „lochów góry” miało znajdować się 50 metrów od restauracji na szczycie tej góry. Co ciekawe, oficerowie prowadzący przesłuchanie w ogóle nie wykazywali zainteresowania tymi relacjami, a dopytywali głównie o nazwiska osób uczestniczących w rzekomej operacji wojskowej pod koniec wojny. W lutym 1953 roku Klose wspominał o pobycie na Wielisławce z oficerem Uhlenauem (w innej wersji Ohlenaurem), kiedy to mieli „wypić piwo w restauracji i oglądać wejścia do sztolni”. Innym razem stwierdził, że „prędzej może być na Willenbergu schowana biżuteria (niż broń – dop. KK)”.
Jeśli spojrzeć czysto teoretycznie na możliwość ukrycia depozytów w górze Wielisławka, to dla chcących cokolwiek ukryć możliwości jest bardzo dużo. Miejsce to jest wyjątkowo bogate w pamiątki po wielowiekowym wydobyciu rud złotonośnych: w czasie badań terenowych prowadzonych przez regionalistę Krzysztofa Maciejaka et consortes stwierdzono w masywie kilkadziesiąt pingów (zapadlisk po szybie – przyp. red.), leje, hałdy, zapadliska i sztolnie, w tym kilka drożnych. Najwięcej z nich zachowało się na północno-zachodnim zboczu góry, a niektóre wloty są dobrze widoczne z szosy prowadzącej ze Świerzawy do Złotoryi.
Analizując przypadek Herberta/Edwarda Klose, zastanawiałem się, czy wszystkie teoretyczne możliwości ukrycia przez niego jakichkolwiek depozytów zostały przeanalizowane? Skoro zamieszany był w jakiś sposób w operację wojskową związaną z ukrywaniem skarbów, do czego się przyznał, i prawie przez całe życie mieszkał w Sędziszowej, może mógł po prostu czegoś tam pilnować? A jeśli… depozyt wciąż się znajdował w okolicy? Jego życiorys przedstawiany przez publicystów zawierał przecież kilka zastanawiających przypadków nagłego „wzbogacenia się” rolnika, na przykład kiedy jako jeden z pierwszych we wsi kupił samochód. Przychodziło mi do głowy kilka możliwości – kosztowności można było przecież schować na terenie swojego własnego gospodarstwa lub w pobliskim lesie. Tę hipotezę mogły częściowo uzasadniać uzyskane przeze mnie informacje o dwóch niezależnych ofertach zakupu nieruchomości należącej do rodziny Klosego wraz z ziemią. Inna możliwość była także nie mniej banalna – potencjalny schowek Klose widział przecież z obejścia. Był to masyw Wielisławki, podziurawiony jak ser podziemnymi wyrobiskami.
DWUKROTNA EKSPLORACJA
Przeglądając opracowania o Wielisławce, wyodrębniłem z nich opisy podziemnych sztolni. Były one w większości znane przed wojną, nanoszone schematycznie na mapy geologiczne lub opisywane bardziej szczegółowo przez niemieckich geologów. Najciekawszym i stosunkowo największym wyrobiskiem była i jest sztolnia położona na stromo wznoszącym się brzegu Kaczawy. Znajduje się tuż za zabudowaniami młyna i nazywana jest „sztolnią z komnatą pajęczą” lub „sztolnią za młynem”, z charakterystyczną komorą, w której jest samotna kolumna skalna podtrzymująca strop. W sieci krążył nawet schematyczny plan wyrobiska, wyrysowany przez eksploratora o wdzięcznej nazwie „Wampir”, do której można było mieć drobną uwagę, że ma nieco wypaczone skalowanie długości korytarzy.
Coś mnie tknęło. Na biurko wyłożyłem wszystkie dostępne mi schematy wyrobisk w górze Wielisławka: te współczesne i te przedwojenne. Najciekawsze znajdowało się w opracowaniu Krzyśka Maciejaka – przedwojenny szkic wykonany przez geologa Zőllera w 1936 roku: dwa równoległe chodniki biegły w głąb góry znad brzegu Kaczawy… Zaraz, zaraz, czy to jest to samo wyrobisko? Rzucam okiem na sztolnię wyrysowaną przez „Wampira”, ponownie Zőller, znów „Wampir”. Co jest grane? Wygląda, że plany przedstawiają to samo miejsce, choć ten od „Wampira” miał zaburzone kierunki świata i długości chodników. Na planie niemieckiego geologa widzę z kolei boczną komorę i korytarz, których nie ma… na szkicu współczesnym. Jeśli nie ma korytarza na współczesnym planie, a był na przedwojennym, być może ktoś ingerował w stan wyrobiska? Może zorganizował tam schowek i w ten sposób apetyt na tajemnice zostanie zaspokojony?
Choć nie planowałem podziemnej wyprawy tego dnia i nie mam kompletnego sprzętu, sprawdzam, że w bagażniku znajduje się kask i mała, ręczna latarka. To, co potem zrobię, będzie nierozsądne i nieprofesjonalne, ale przechodzę przez Kaczawę, mijam Organy Wielisławskie, potem młyn i odnajduję sztolnię opisaną przez Zőllera. Jeszcze raz waham się przed niskim wlotem, wysyłam informacyjnego esemesa i wczołguję się do chłodnego środka. Idę wolno wąską sztolnią, pochylony, aż do wąskiego przewężenia. Hałda mokrej ziemi tarasuje przejście, a dalsza część korytarza ginie w mroku po drugiej stronie. Zaglądam chciwie dalej, korytarz skręca w lewo. Będę musiał wrócić tu ze wsparciem, tak będzie bezpieczniej. Wychodzę na zewnątrz. Po mojej prawej ręce jest kolejna, krótka sztolnia. Muszę tylko ostrożnie zejść po skarpie. Od szerokiego wlotu chodnik wije się delikatnie w prawo i lewo, idę powoli, oglądając ociosy. W tym momencie gaśnie niespodziewanie moja latarka i robi się bezwzględnie ciemno. Obracam się za siebie, ale nie widać nawet poświaty dziennego światła. Do wyjścia wracam, dziękując koreańskim inżynierom za latarkową aplikację w telefonie.
Pod Wielisławkę wracam z ekipą GEMO 25 stycznia 2020 roku. Wyznaczamy cel misji: weryfikacja stanu zachowania „sztolni za młynem” z przedwojennym planem. Uzbrojeni w kamery, latarki i laserowe mierniki wnikamy ponownie do sztolni. Rozdzielam zadania: Marek będzie dokumentował sztolnię na fotografiach, Łukasz z Pawłem zaczną laserowe pomiary, ja sprawdzę kierunki z kompasem, robiąc szkice i notatki. Pozostajemy w ciągłym kontakcie z powierzchnią – w siedzibie redakcji „Odkrywcy” na zabezpieczeniu czuwa Andrzej. Zna godzinę wejścia, zna godzinę wyjścia, i to na jego barkach spoczywa ewentualne wszczęcie alarmu, na wypadek gdybyśmy stracili łączność. Na szczęście obywa się bez niespodzianek i po kilku godzinach możemy już postawić pierwsze wnioski.
Współczesne szkice okazują się niedokładne, łatwo zauważyć różnice. W komorze zwanej „pajęczą” nie naniesiono jednego krótkiego korytarza na planie „Wampira”, kilka korytarzy z planu przedwojennego okazuje się dłuższych, brakuje kilkunastu metrów. W jednym miejscu natrafiamy na metrowy uskok, który po oględzinach okazuje się dowodem na drążenie sztolni z dwóch przeciwległych kierunków. Penetrujemy każdą odnogę, które kończą się albo przodkami, albo wylotem na powierzchnię. Niedostępnych korytarzy, które mogłyby potencjalnie stanowić schowki – brak. Tylko jedno miejsce wydaje się intrygujące i nieoznaczone na planach – w głównym korytarzu znajduje się w stropie szybik, z którego zsypała się ziemia. Dokąd prowadzi i czy ma połączenie z innymi wyrobiskami nad sztolnią, w której jesteśmy – nie udaje się nam ustalić. Znajduję tylko informację, że Anna Sukmanowska w książce z 1991 roku stawiała tezę, że wyrobiska mogły mieć połączenie ze studnią na szczycie Wielisławki.
EPILOG
Stan wiedzy A.D. 2020 dotyczący Złota Wrocławia jest następujący: brak dowodów, by istniało i kiedykolwiek wyjechało z oblężonej twierdzy. Możemy całą historię rozpatrywać wyłącznie w kategoriach legendy. Brak także dowodów, by cokolwiek zostało ukryte pod Wielisławką, pomimo jej bogatej górniczej przeszłości i podziurawionych jak ser zboczy. Wciąż jednak pod znakiem zapytania stoją szczegóły z życia Herberta/Edwarda Klose, gra (lub nie-gra), którą prowadził ze służbami oraz ostatnie lata jego życia. W moim przekonaniu „Kapitan”, mimo że nie może już spoglądać na nasze ziemskie niebo i Wielisławkę, nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
W akcji eksploracyjnej w podziemiach Wielisławki udział wzięli: niżej podpisany, Łukasz „Orzeł” Orlicki, Paweł „Trzęsik” Trzęsicki, Marek „Profesor” Furmankiewicz, a także Andrzej Daczkowski na „ratunkowym dyżurze” we Wrocławiu.
Jeśli ktokolwiek z Czytelników posiada dodatkowe informacje na temat opisanego miejsca lub wydarzeń – proszę o wiadomość. Kontakt z autorem: mediator.wroclaw@wp.pl
LITERATURA:
- Łukasz Orlicki, „»Figurant« operacji o kryptonimie »Baza«”, cz. I, „Odkrywca”, 9/2004, s. 15–17 i cz. II, „Odkrywca”, 10/2004, s. 10–12.
- Robert J. Kudelski, „Złoto Wrocławia – narodziny legendy”, wyd. Melanż, Warszawa 2019.
- Anna Sukmanowska, Stanisław Stolarczyk, „Tańcząc na wulkanie”, wyd. Dingo, Warszawa 1991.
- „Kim jesteś Kapitanie”, youtube.com, (dostęp: 29.02.2020 r.).
- Krzysztof Maciejak, Marcin Maciejak, Aleksander Kowalski, „Kopalnie złota na Wielisławce”, Hereditas Minaniorum, 4, 2017, s. 45–63.
FILM „KIM JESTEŚ, KAPITANIE”
Jest to cały artykuł „Kapitan i podziemia Wielisławki” opublikowany w numerze Odkrywca 4 (255) kwiecień 2020
Krzysztof "Czarny" Krzyżanowski
Pasjonat dawnego górnictwa i starych dokumentów kartograficznych. Główna specjalizacja: zapomniane podziemia na Dolnym Śląsku i legendy skarbowe. Współautor i autor ok. 130 publikacji oraz 6 książek o powyższej tematyce. Uczestnik i organizator akcji eksploracyjnych i poszukiwawczych, współpracownik „Odkrywcy” od 2008 roku, członek Grupy Eksploracyjnej Miesięcznika „Odkrywca”. Autor książek „Skarb generała – tropem tajemnic Szczeliny jeleniogórskiej” i „Śladem Złotego Pociągu”, wydanych przez Wydawnictwo Technol.