W 5 minut przekonasz się, czy warto poświęcić kilka wieczorów dla książki (156 stron), której tematem jest wędrówka po mało znanych dolnośląskich miejscach. Jednak jeszcze ważniejsze jest w niej indywidualne spojrzenie autorki na najbliższy jej świat, czyli Dolny Śląsk.
Zaczynamy lekturę od dedykacji, którą we fragmencie przytoczę „Książkę tę dedykuję wszystkim znajomym, którym spodobało się moje spojrzenie na otaczający świat (…)”.
Dedykacje bywają zupełnie przypadkowe, a ich treść niewiele wnosi i nie rzutuje na zrozumienie treści książki. Nie tym razem. Mamy bowiem do czynienia z utworem, który najpewniej zdobędzie uznanie, ale ograniczy się ono do grona znajomych Alicji Kliber. Nie dlatego, że jedynie „koledzy i koleżanki z uprzejmości będą ją kupować”. Nie. Przede wszystkim dlatego, że przed nami leży dzieło synkretyczne, łączące kilka sposób narracji i nie dające się wepchnąć na jakąś oczywistą półkę. Jeśli osoby lubiące twardą historię nie otworzą się na inne warstwy tej książki – nie będą z niej zadowolone. Podobnie jak zatwardziali turyści czy też szukający na tych łamach sfabularyzowanego świata przedstawionego.
Tutaj słoje znaczeń ustawiają się, zahaczając swymi okręgami o historię (fakty, daty, nazwiska) czy praktyczne wskazówki znane nam z przewodników. Jednak chyba najbardziej nachodzą na tę część, dla której ważna jest przeżywana chwila, opowiedziana czasem przez impresjonistyczny opis przyrody, a czasem przez zobrazowanie uczuć. Wartość połączenia tych elementów można zrozumieć w lot… znając samą autorkę. Do tych szczęściarzy zalicza się również osoba pisząca te słowa. Mnie jest łatwiej wejść do tego magicznego świata. Czuję się do niego bardziej zaproszony niż inni – nieznajomi Alicji Kliber. Nie oznacza to jednak, że nieznający autorki mają zatrzaśnięty ten sezam ze skarbami na amen – jeśli wykażą się odrobinę większą cierpliwością czytelniczą, magiczne bramy otworzą się i przed nimi na oścież.
Miejsca mało znane
Jeśli autorka zaprasza nas do jakiegoś kościółka, to jest to „świątynia w stylu „chłopskiego gotyku”, czyli bez własnej wieży, z cmentarzem, kaplicą i dzwonnicą, otoczona kamiennym murem, sprawia wrażenie maleńkiego kamiennego miasta”. Zatem jesteśmy w miejscu, w którym rzadko który turysta się zatrzymuje. Otoczeniu, które ujawnia swoje piękno nie w różnego przewodnickich „must have” i katalogowych oraz wymuskanych zdjęciach, ale dopiero wtedy, gdy widzimy je oczyma autorki. Uczy ona sztuki zerkania na miejsca na uboczu, często nieopisane, typowe i niekoniecznie oryginalne architektonicznie. Zaprasza do tego zerkania i zaprasza do przeżywania.
Miejscem niezwykłym może stać się choćby opuszczony sad: „Groszek wieloletni jeszcze pnie się coraz wyżej ku światłu, walcząc z ligustrem, który kiedyś tworzył żywopłot. Teraz (…) stał się jak miotła”.
Jest to lektura dla czytelnika gotowego poświęcić swój czas na pozornie byle ruinę, porzuconą wieś, ślepą drogę – na naprawdę boczne i zapomniane dukty Dolnego Śląska. Jeśli ktoś szuka tu spektakularności, niech nawet nie próbuje, bo się zamęczy.
„Moje spojrzenie na świat”
Wędrujemy z Alicją Kliber podczas lektury, ale nie jest to wędrówka w bezczasie – taka, którą można odbyć, kiedy tylko się zechce. Tutaj zawsze jest konkretna pora roku: „W czerwcu pachniały dzikie bzy, a krzewinki czarnych jagód, wysokich, górskich, po kolana, swoją zdrową zielenią zapowiadały urodzaj późnego lata”. Innym razem są to mokre trawy, czasem krążący na niebie myszołów. Tu i teraz, konkret, mój czas, moje życie. Dokładnie tak, jak podczas wędrowania każdego z nas. Autorka przypomina nam, że prócz miejsca, do którego trzeba dotrzeć, jest jeszcze wiele chwilowych wrażeń podczas drogi – równie cennych i wartych zanotowania podczas nieśpiesznej włóczęgi. Od czasu do czasu wygłasza coś w rodzaju sentencji, tak jakby próbowała jednak uogólnić swoje przeżycia i podać je w formie już oderwanej od własnego indywidualnego przeżycia: „Pod każdą górę wchodzi się po to, żeby zejść w dół, ale już bogatszym o doznania, wiedzę, czasem podrapane kolana czy z kleszczem na plecach (…)”. Nie mają one charakteru nachalnego, wygłoszonego ex cathedra, bywa w nich wiele wahania, co świetnie komponuje się z towarzyszącej autorce otoczeniem: często zniszczonym, mającym swój najlepszy czas za sobą, nie triumfującym nad pokoleniami.
Opowiadania
Książka kończy się czterema opowiadaniami nazwanymi sudeckimi. W lekturze przechodzimy zatem w świat fikcji literackiej i wykreowanych bohaterów. To właściwe zwieńczenie refleksyjności części pierwszej. Większość bohaterów zdecydowanie zanurzona jest w świecie slow, w którym zaduma czy obserwacja niosą tyle samo zmian w życiu, ile konkretne działanie, czyn – a może i więcej.
W szczególności ujęło mnie ostatnie opowiadanie „Dom Źródeł”, którego powolna akcja dzieje się w Górach Sowich. Jego główna bohaterka w pewnym momencie wypowiada słowa: „Proszę, piszcie nowe księgi i uzupełniajcie wiedzę pierwotną, pochodzącą z lat początku ludzkości”. Ma się wrażenie, że razem ze słowami z dedykacji – przypomnijmy je: „Książkę tę dedykuję wszystkim znajomym, którym spodobało się moje spojrzenie na otaczający świat (…)” stanowią one klamrę spajającą całą treść tego dzieła.
Dla kogo ta książka?
Na pewno nie dla zapatrzonego jedynie w fakty pasjonata historii, na pewno nie dla troglodyty pokonującego w górach i terenie dziesiątki kilometrów w sporym pośpiechu. Na pewno nie dla kogoś szukającego jedynie oderwanej od życia refleksji. Jest dla kogoś „między”: podczas wędrówek odkrywającego zapomniane historyczne miejsca, zaciekawionego nie tylko ich przeszłością, ale także własnym ich odbiorem. Dla kogoś, kto chce w weekend pojechać w interesujące miejsca, ale bez turystów. Dla miłośnika tajemnic ze świata zewnętrznego i własnych tajemnic wewnętrznych – dla właśnie takiego nieco uduchowionego mieszkańca Dolnego Śląska. Jednak nie ma tu ani nuty epatowania tajemnicą, gonienia jej i potęgowania, tak jak to robią niektórzy celebryci telewizji czy radia, którzy uczynili z tajemnic biznes; dzięki tej książce odetchniemy od tego klimatu pseudotajemniczego.
Sztuka wydania
Książka została zamknięta w miękkiej okładce, najzupełniej wystarczającej do tego typu publikacji. Jak zwykle w 99% książek będę narzekał na zbyt wąski margines boczny, górny i dolny – uniemożliwiający robienie notatek, ale to już moja przypadłość indywidualna. W tym przypadku dochodzi jeszcze mały format – idealny do czytania w tramwaju lub innej komunikacji publicznej.
Dobry skład: tam gdzie ma być inicjał – jest, wcięcie – również jest. Żadna strona nie zaczyna się i nie kończy pojedynczym wersem akapitu, zawsze są co najmniej dwa wersy. Uwaga: wyrazy nie są dzielone między stronami – brawo! Przy tej długości wersu postawiłbym jednak na maksymalnie dwa przeniesienia z rzędu, a zdarzają się, choć wyjątkowo rzadko, trzy z rzędu.
Załączona mapa jest czytelna i potrzebna. Znajdziemy też kilkadziesiąt kolorowych zdjęć na kredowym papierze.
Korekta bardzo dobra.
Redaktor naczelny czasopisma "Odkrywca"